sobota, 26 grudnia 2015

Wesołych Świąt :)

Witajcie :)

Dziś już 26 grudnia, tak właściwie to już prawie po świętach, ale czemu nie złożyć sobie jeszcze życzeń?
Zawsze jest okazja. :)
Życzę wszystkim, by było dobrze. Nie lepiej, nie gorzej, ale po prostu dobrze. By każdy nowy dzień przynosił nam radość, siłę i optymizm, bo te można odnaleźć nawet w tych trudnych i złych momentach.
Bo nawet w takich momentach można nauczyć się czerpać radość, siłę i optymizm z każdego następnego nowego kroku. By być po prostu sobą i otwarcie patrzeć na piękno kolejnego dnia. :)

 Ostatnio pisałam tu 15.12, więc sporo dni minęło. Ale był to dla mnie bardzo zabiegany czas. Wypełniony kolejną turą rehabilitacji, kontrolnymi wizytami u lekarza. A do tego doszły jeszcze przygotowania przedświąteczne, w olbrzymiej mierze tylko na mej głowie i barkach. No i przecież też zwykłe codzienne życie.
Tak więc czasu na pisanie było tyle co kot napłakał. Dlatego dziś postanowiłam choć parę słów skrobnąć, by dać znak życia z mej strony. Obiecuję solennie, że w najbliższych dniach nadrobię zaległości :)
Bo tematów do pisania mam sporo, tylko niestety czasu jakoś stale ostatnio mi brak. Bo jednak jak mam włączyć laptopa, a pobyć z dziećmi i pograć wspólnie w planszówkę, poczytać lub wyjść razem na spacer, to zgadnijcie, co wybieram? Mam nadzieję, że mnie dobrze rozumiecie.

Do przeczytania wkrótce :)
Wszystkiego dobrego
K :)

wtorek, 15 grudnia 2015

Dwa traumatyczne przeżycia. Część druga



Dziś pora na dalszy ciąg mej opowieści o dwóch bardzo trudnych sytuacjach, jakie spotkały mnie w tym roku. W pierwszej części napisałam o przeżytym przeze mnie pożarze, jaki miał miejsce u nas w styczniu. Dziś druga sprawa – moja nagła choroba.
 
Zaczęło się całkiem niewinnie. Po prostu zaczął mnie boleć kręgosłup. Sami wiecie dobrze, jak to jest. Czasami gdzieś tam poboli, zastrzyka, trochę się posmaruje bolące miejsce, trochę się ponarzeka, i jakoś tak się „rozchodzi po kościach”. Ale nie tym razem, jak się okazało. Z dnia na dzień było coraz gorzej, nie pomagały owe nacierania i masaże robione przez męża. Któregoś dnia po prostu nie wytrzymałam, zrejterowałam z pracy prosto pod drzwi gabinetu lekarskiego. Seria bolesnych zastrzyków, leki doustne, dalej nacierania. I oczywiście zwolnienie lekarskie. Pomyślałam sobie, „OK., fajnie, trochę pobędę w domu, odpocznę, jakoś ogarnę tą naszą domową rzeczywistość po pożarze.” Ale niestety, nie było lepiej. Wręcz przeciwnie, zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego. Różne przedmioty wylatywały mi z rąk, miałam problemy z podnoszeniem rąk do góry, choćby przy powieszaniu prania czy gdy trzeba było zamknąć klapę bagażnika samochodu. Z dnia na dzień coś było też nie tak z moimi nogami, gdy np. trzeba było jechać dokądś samochodem, musiałam wkładać sobie te moje nogi do środka, jedną po drugiej. Bóle kręgosłupa były też coraz gorsze, tak mówiąc szczerze, to leki nie dawały żadnego efektu. Było po prostu z każdym dniem coraz gorzej.

Do tego doszło jeszcze koszmarne przeziębienie, z którym nie mogłam sobie poradzić, wybrałam się więc po raz trzeci do lekarza w przychodni. Pani doktor, która mnie tym razem przyjęła, widząc, w jakim jestem stanie, była po prostu przerażona. Wypytała mnie o różne rzeczy i bez żadnego zastanowienia wypisała skierowanie do szpitala, przyjęcie w trybie pilnym. 

Osłupiałam, przyznam szczerze, do tej pory mimo wszystko nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną aż tak źle. Pani doktor kazała mi pojechać na oddział prosto z przychodni, nie czekać z tym. Tak więc zrobiłam. Gdy zjawiłam się na oddziale neurologii i pani doktor neurolog przeprowadziła dokładny wywiad i badanie, zapadła decyzja potwierdzająca moje natychmiastowe przyjęcie. Zdołałam panią doktor MG ubłagać, bym mogła pojechać do domu choć po kilka niezbędnych rzeczy, nic przecież ze sobą nie miałam. Przecież wyjechałam z domu tylko do przychodni i na małe zakupy, a wylądowałam w szpitalu, tak jak stałam! A nikt nie mógłby mi czegokolwiek podrzucić. Gdy domownicy mnie ujrzeli, po kilku godzinach nieobecności i usłyszeli me słowa, że idę w trybie natychmiastowym do szpitala, byli w szoku. A moje dzieci, te biedne dzieci, były przeraźliwie smutne. To był pierwszy dzień ferii zimowych, mieliśmy różne wspólne plany, a ja znów miałam we ferie znaleźć się w szpitalu! (rok wcześniej, też we ferie zimowe, całe dwa tygodnie spędziłam z najmłodszym synem na oddziale dziecięcym, koszmar prawdziwy!!) Było mi z tego powodu też potwornie smutno, zresztą sama byłam całą sytuacją zszokowana i przerażona. W pośpiechu pakowałam trochę rzeczy, które mogłam zabrać, pożegnałam się ze nieco ze smutkiem, ale i z wiarą, że za parę dni będę znów w domu i wróciłam do szpitala. 

Przekraczając próg oddziału neurologii i meldując się w gabinecie pielęgniarek  nie sądziłam, że to będzie mój „dom” na najbliższe tygodnie. Bo spędziłam tam prawie miesiąc. 

Pobyt na oddziale był bardzo trudny, bo oddział neurologii jest jednym z najcięższych oddziałów, są tu przecież choćby ludzie po udarach. A wśród nich znalazłam się ja. Z nieco innymi dolegliwościami, ale jakże trudnymi i uciążliwymi. Mój organizm coraz bardziej odmawiał mi posłuszeństwa, w kilka dni po przyjęciu doszło wręcz do pogorszenia mego stanu. Ledwo chodziłam, lewą nogę ciągnęłam za sobą, prawa też ledwo chodziła, z rękami także było kiepsko, lewa była prawie niesprawna, dla prawej wyczynem było utrzymanie kubka z herbatą. Moim wiernym przyjacielem stał się trójkołowy chodzik, bo bez niego nie było mowy o jakimkolwiek poruszaniu się.
 Mimo tych niedomagań, mimo stałego niemal bólu, nie załamałam się ani na chwilę. Do dziś nie mam pojęcia, skąd brała się we mnie ta siła, ta przeogromna siła, która pozwalała mi przetrwać każdy kolejny dzień i noc. Która dawała mi wolę przetrwania, siłę do walki ze sobą, z własnym, nie słuchającym mnie organizmem. Nawet nie macie pojęcia, jak wkurzający i niejednokrotnie dołujący potrafi być fakt, że wasz umysł chce coś wykonać, choćby podnieść nogę parę centymetrów od ziemi, a ta noga go nie słucha i nie rusza się z miejsca. Całą sobą, nawet uszami i cebulkami włosów na głowie starałam się zmusić te moje nogi do pracy, by podniosły się choćby centymetr nad ziemię. I nic. NIC. Wykończona padałam bezwładnie na krzesełko podsuwane mi przez rehabilitanta, który cały czas czuwał przy mnie. 

Kochany pan Krzysiu. Wierzył we mnie. Mówił, że jak nie dziś, to jutro, jak nie jutro, to pojutrze. Ale nie poddawać się, ćwiczyć, na ile się może. I widział tą moją wolę walki. Zresztą nie tylko on, bo i lekarze, pielęgniarki, salowe. Każdy z nich podziwiał tą moją zaciętość, wytrwałość. I tą mimo wszystko pogodą twarz, w większości sytuacji z uśmiechem, jakimś żartem na swój temat ("ta pani, to śmiga niemal jak porsche, a ja, to jak trabant po przejściach"), czy pokrzepiającymi słowami dla innych. Bo co ciekawe, w tej całej jakże trudnej dla mnie sytuacji, starałam się być dla innych wsparciem. I ćwiczyłam. Gdy tylko miałam siły, szłam do salki rehabilitacyjnej, lub po prostu chodziłam z tym moim trzykołowym przyjacielem po korytarzu oddziału. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Dziesiątki, setki, tysiące razy. Chyba maraton co najmniej tam przeszłam ;-) 

Kolejne rezonanse, kolejne coraz bardziej specjalistyczne badania krwi nie dawały jednak odpowiedzi na pytanie, co mi właściwie jest. I to było najgorsze, ten ciągły brak konkretnej diagnozy, brak świadomości, z jakim przeciwnikiem trzeba walczyć. A że walczyć było z czym, było cały czas dobrze widać. 

Miałam wtedy strasznie dużo czasu na myślenie. O całym swoim życiu, o tym, co się wokół mnie dzieje, tam na oddziale. I wtedy, oczywiście stopniowo, doszło do wielu zmian we mnie, które zapoczątkowały nowy etap w moim życiu. Etap, w którym jestem teraz, z którym i wy, czytający te słowa, macie styczność. Wiem już, jak nieistotnych jest wiele spraw, które kiedyś wydawały się takie ważne, a w obliczu tak trudnych przeżyć, jak pożar czy poważna choroba, tracą zupełnie sens.

I wiem, jak pomocną w tych trudnych chwilach okazała się wiara. Wiem, to bardzo indywidualna sprawa, zresztą ja ze swoją wiarą nie afiszuję się za bardzo. Uważam, że ważniejsze jest to, co w środku, niż to co na zewnątrz. Moja wiara jest we mnie i nie potrzebuję nie wiadomo jakich pobożnych gestów czy figurek, by ją okazywać. Wiele razy, w trudnych chwilach, spoglądałam po prostu w niebo przez okno pokoju, w którym przebywałam tyle długich dni w szpitalu, i rozmawiałam z Bogiem. Tak bez słów. Wystarczyło tylko to patrzenie w niebo i to była ta nasza rozmowa. Ktoś może powiedzieć, że to takie niby nic, ale to niby nic dawało mi siłę i wolę przetrwania na dalsze chwile. A było kilka momentów załamania z mej strony, gdy po szczególnie trudnym dniu „power” się kończył i w ciemności nocy płakałam bezsilnie w poduszkę… Teraz wiem, że to były oczyszczające łzy, jakże potrzebne, by następnego dnia wstać znów pełna woli do walki z oporami własnego ciała. 

Dziś te trudne chwile są już tylko wspomnieniem. Chodzę, ruszam rękami. Jednak niestety sprawdziło się to, co wielokrotnie powiedział rehabilitant, pan Krzysiu, oraz moja pani doktor MG. Że muszę wziąć pod uwagę fakt, że po takim przejściu, jakim był niedowład czterokończynowy, bo tak ostatecznie określono mą chorobę, mogę nie dojść do pełnej sprawności już nigdy. I niestety, każdego dnia to widzę. Nie jestem pod względem fizycznym już tą samą osobą, jaką byłam jeszcze na początku tego roku. I prawdopodobnie nie będę nią już nigdy. Bo niestety każdego dnia zmagam się z mym ciągle niedoskonałym organizmem, z jego dolegliwościami, z bólem. Nie ma dnia bez bólu. Jest on już po prostu częścią mnie. Wiem, że ciągle jest coś nie tak, czekają mnie w przeciągu miesiąca kolejne kontrolne wizyty u specjalistów,  musimy wyjaśnić pewne problemy, jakie znów zaczynają się pojawiać. 

Ale cóż. Dalej nie spoczywam na laurach, nie poddaję się. Przecież mam rodzinę, trójkę dzieci i nie mogę usiąść i cały czas tylko rozczulać się nad sobą. Nie ma na to czasu przy takiej ekipie, jak moja :)   I to może nawet dobrze. Staram się mimo problemów tych „fizycznych” prowadzić dom, może nie zrobię na raz tyle rzeczy, co kiedyś, ale jak nie dziś, to jutro, jak nie jutro, to pojutrze, prawda? ;-)

„Nic na siłę, organizmu nie da się oszukać. Jak chce się za dużo od razu, to można osiągnąć efekt przeciwny do zamierzonego”. To także słowa pana Krzysia, rehabilitanta. I kurczę, to jest prawda, która przekłada się na tą fizyczną stronę, ale nie tylko.

To ciągła praca nad samym sobą. Ćwiczenia rehabilitacyjne, na tyle, ile w danym momencie mogę zrobić. Choćby dziś -byłam na takich ćwiczeniach w szpitalu, chodzę tam co 2 tygodnie. I niestety, ostatnio moja „fizyczność” bardzo niedomaga, daje o sobie znać, i nie wszystkie ćwiczenia mogłam zrobić, przy wielu było po prostu out. I nie załamuję z tego powodu rąk, robię to, co jestem w stanie. Choć przyznam szczerze, trochę było mi przykro patrzeć, jak osoby starsze ode mnie bez problemu wykonywały wszystkie ćwiczenia, a ja stałam, patrząc tylko na nie bezradnie. 

No cóż, nie dziś, to innym razem dam radę. Wiem po prostu, że nie mogę się poddawać, nie wolno mi. Trzeba iść do przodu, z podniesioną głową, pozytywnymi myślami i wiarą w sobie. 

Trzeba ufać w sens tego, co się robi. Że choć jest trudno, to warto. Dla samego siebie, żeby udowodnić sobie, że da się radę. Satysfakcja wtedy będzie nieoceniona :)

Kochani! Do przodu! Z wiarą w siebie i swoje możliwości!
Do następnego razu :)
K:)


piątek, 11 grudnia 2015

Dwa traumatyczne przeżycia. Część pierwsza

Hej, hej :)
W moim ostatnim poście wspomniałam o dwóch jakże traumatycznych przeżyciach, które miały miejsce w moim życiu. (tutaj) I to wszystko wydarzyło się w tym roku.

Pierwszym wydarzeniem, o którym napiszę dzisiaj, był pożar. Tak, dobrze czytacie, pożar. Jest to straszne przeżycie, nikomu tego nie życzę, doświadczyć czegoś tak traumatycznego. 

Była niedziela rano, właściwie bardzo wczesny ranek, noc jeszcze niemal, krótko po czwartej, gdy dzwoniący ostro dzwonek przy drzwiach wyrwał mnie z błogich objęć Morfeusza. Idę, zaspana otwieram drzwi, a tam zaaferowany jeden sąsiad i syn drugiego, cali zdenerwowani oświadczają mi, że u nas się pali i mamy uciekać. Narzuciłam na siebie kurtkę, w końcu to był styczeń i na dworze niezły mróz i wyleciałam na podwórze zobaczyć, co się dzieje. A tam ściana ognia. Do dziś ją widzę, tego obrazu do końca życia nie zapomnę. Jak jakaś abstrakcja, jak w jakimś filmie w kinie. Tylko że to się działo naprawdę, u mnie, na moim podwórzu.
Szybko wróciłam do domu, obudziłam dzieci, męża, powyciągałam dzieciakom ciepłe ubrania z szafy, w międzyczasie dzwoniłam do straży, zresztą okazało się, że moje zgłoszenie jest już trzecim do tego naszego pożaru. Kochani sąsiedzi nie zostali obojętni na widok tego, co się dzieje i zadziałali od razu. Zresztą straż przyjechała w okamgnieniu, dosłownie w ciągu pięciu minut od przyjęcia zgłoszenia. 

W poście dotyczącym strychu wspomniałam, że u nas dom ma starszą część, gdzie mieszkają moja mama i ciocia, i tą drugą, nowszą, gdzie my rezydujemy. (tutaj) To wszystko jest ze sobą połączone w jedną całość. I jakby dalszą część tej starszej stanowią budynki gospodarcze, a zaraz obok nich jest garaż. I właśnie ta część gospodarcza się paliła. Najbardziej baliśmy się o to, żeby płomienie nie przeszły na tą starszą część domu i na garaż, w którym stało nasze auto. Nie dało się go stamtąd wydobyć, bo od gorąca brama garażowa tak się rozszerzyła, że strażacy nawet na trochę jej ruszyć nie mogli, nie mówiąc o wyważeniu. 

Sąsiadka zza płotu dawała mi znaki, że mam  do niej przyprowadzić dzieci, starsi synowie sami do nich pobiegli razem z moją mamą, ja zajęłam się młodszym synem i ciocią, która niestety jest już jak dziecko (ma zdiagnozowaną chorobę Alzheimera). Pomogłam im się ubrać i też odtransportowałam do sąsiadów. Do torebki włożyłam szybko swoje dokumenty, trochę pieniędzy, które miałam w domu, dokumenty dzieci, i też pobiegłam do sąsiadów. Mąż pobiegł do strażaków, którzy byli już na naszym podwórzu.

Biegając co chwila między naszym domem a domem sąsiadów zauważyłam z przerażeniem, ile samochodów jest na naszej ulicy. Kilka samochodów straży, karetka, policja. Wszystko to do nas, obstawa na całego, jak w jakimś dobrym kryminale, nie ma co.
Kilka razy ludzie ze straży, policji i pogotowia pytali mnie, ile osób tu mieszka, gdzie są teraz te osoby, czy nic nikomu się nie stało. Odpowiadałam jak automat, jak na przesłuchaniu. Cały czas byłam na pełnych obrotach, na chwilę nawet nie straciłam opanowania i umiejętności zarządzania całością (choćby naszą ewakuacją).

Dzielni strażacy bite dwie godziny walczyli z ogniem, który nie miał zamiaru odpuścić. Walczyli, by ogień nie przeszedł dalej na dom, i z drugiej strony na garaż. Walczyli jak najdzielniejsi rycerze. Naprawdę. Widać było ich poświęcenie i zaciętość. [Zresztą postanowiłam, że im za to podziękuję, i kilka dni później, gdy już jakoś się pozbieraliśmy, upiekłam pyszne ciasto i zawiozłam tej ekipie strażaków, która walczyła o nasz dom :) Przyznam, że byli bardzo mile zaskoczeni :) ]

A ja... Stałam dosłownie dwa metry od tego ognia i tylko patrzyłam z bezsilnością na to, co się dzieje. Wiedziałam, że z tego, co było tam, nic się już nie uratuje, zresztą w tej jednej chwili zrozumiałam, że to nie jest ważne. Ważne było to, że my się uratowaliśmy i to dzięki dobrym ludziom, którzy zauważyli, że się u nas pali i zawiadomili straż, a nas obudzili.

I teraz już wiem, że rzeczywiście, w takiej chwili, chwili zagrożenia, często jest tak, że człowiek ucieka niemal tak, jak stoi. My jeszcze mieliśmy możliwość ubrania się w ciepłe rzeczy, kurtki, buty, ja zdążyłam jeszcze wziąć tą torebkę z dokumentami i pieniędzmi oraz telefon. Ale jest wielu ludzi, którzy nawet tego nie zdążą zrobić, wybiegają z domu w tym, w czym są. I nie liczą się wtedy żadne dobra materialne, liczy się tylko to, by ratować siebie i bliskich.

Gdy już było po wszystkim, gdy siedzieliśmy razem całą siódemką w naszej kuchni, powiedziałam do mej rodziny takie słowa: "Cieszmy się, że się nikomu nic nie stało, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi. I że mamy ten stół, przy którym możemy teraz siedzieć. Bo tego stołu i innych rzeczy mogliśmy już nie mieć. I nas też mogło już nie być". 
Nie wiem skąd wzięły mi się te słowa i skąd była we mnie ta siła i to opanowanie. Cały czas wszystkim się zajmowałam, kierowałam, pocieszałam bliskich. Dopiero późnym wieczorem, gdy dzieci były już w łóżkach, tama puściła i rozkleiłam się totalnie. Musiałam odreagować. Nie jestem przecież z kamienia. Zresztą kolejna noc była koszmarna, o spokojnym zaśnięciu nie było mowy, nerwy napięte do granic możliwości nie dawały możliwości wytchnienia. 

Od tego wydarzenia minęło już kilka miesięcy. Ale wspomnienia są nadal tak silne, jakby to wszystko było wczoraj. Trauma po sytuacji takiej, jak pożar, jest tak wielka, że zostaje na całe życie. I ten strach. Ciągły strach, czy znowu coś takiego się nie wydarzy. Skutkuje to sprawdzaniem wielu rzeczy, czy wszystko jest OK.
Do dziś, gdy słyszę syrenę, widzę jadący wóz straży pożarnej, jestem tam w środku przerażona, jest takie uczucie strachu, czy to nie znowu do nas. Wiem, to może być nieco irracjonalne dla wielu osób, ale po takich przeżyciach nie da się przejść ot tak, do normalnego postrzegania. Dla mnie widok straży czy sygnał karetki zawsze już będzie kojarzył się z pożarem, a także z moją późniejszą chorobą (o czym napiszę w następnym poście).

I wiem teraz, jak nieistotne jest posiadanie rzeczy materialnych. W jednej chwili, w ciągu dwóch godzin szalejącego pożaru, można stracić mnóstwo rzeczy. Zostają tylko wspomnienia, to co w naszym umyśle, bo tego ogień zniszczyć nie zdołał. Dlatego od tego momentu nie przykładam aż takiego znaczenia do posiadania, wręcz drażni mnie nadmiar. Staram się na ile tylko się da w danej chwili, walczyć z nim, o czym zresztą pisałam tutaj już wiele razy. 

Życzę Wam, byście nigdy nie musieli przeżywać takich koszmarnych rzeczy, jak ja.
Bo trauma po nich zostaje już na zawsze.
I mimo wszystko - wierzmy w dobre jutro :)
K :)

wtorek, 8 grudnia 2015

Moje minimalistyczne początki



Hello, tam gdzieś w świecie :)
Po kilku długich dniach milczenia z mojej strony, melduję się ponownie na pokładzie ;-)

Dziś nieco wyjaśnienia, dlaczego w podtytule mego bloga przeczytacie "Droga do siebie... do minimalizmu,...".
Wielu z was może zapytać, skąd to moje zainteresowanie minimalizmem, tą ideą usuwania ze swego otoczenia i życia tego, co zbędne. Zastanawiałam się, kiedy to się zaczęło. Nie pamiętam dokładnej daty, roku. Ale wszystko zaczęło się od artykułu w jednym z miesięczników, prawdopodobnie był to „Twój styl”. Autorka pisała o nadmiarze rzeczy, często niepotrzebnych, zepsutych, które trzymamy „bo się kiedyś przydadzą, bo się to kiedyś naprawi”, itd. Autorka wspomniała w swoim artykule m.in., że miała głośniki, oczywiście popsute, zostawione z zamiarem naprawienia ich, co zresztą nigdy nie nastąpiło. Najbardziej w pamięć zapadła mi końcówka tego artykułu, w której nastąpiło ostateczne rozprawienie się z owymi głośnikami – autorka pozbyła się ich definitywnie, stwierdzając, że skoro głośniki te nie zostały przez tyle czasu oddane do naprawy, to nigdy to nie nastąpi. I po prostu należy im powiedzieć „bye, bye”. 

Artykuł ten dał mi wiele do myślenia, wielokrotnie do niego wracałam. Patrzyłam na swoje otoczenie, na swój pokój (były to jeszcze dawne panieńskie czasy) i z przerażeniem stwierdziłam, że i u mnie jest za dużo rzeczy, że króluje totalny nadmiar. W wielu miejscach piętrzyły się sterty nieprzeczytanych czasopism, całe roczniki odkładane z zamiarem, że „któregoś dnia do nich zajrzę”. Co oczywiście nie nastąpiło nigdy. Te olbrzymie sterty poleciały z wielkim hukiem na makulaturę. Później „pod nóż” poszła moja szafa. Jej zawartość została też uszczuplona, co prawda nieco tylko, ale to już był jakiś krok ku lepszemu. 

Później, gdy wyszłam za mąż, pojawiły się dzieci, jakoś tak to pozbywanie się nadmiaru poszło w odstawkę, zdominowane przez codzienność matki karmiącej, dojeżdżającej do pracy, nie potrafiącej przez spory kawał czasu odnaleźć się w tych zagmatwanych familijnych realiach. Mijały kolejne dni, miesiące, lata wręcz. Minimalizm gdzieś w międzyczasie zaginął. Zapomniałam o nim. Choć cały czas było mi źle, coś stale mi przeszkadzało, nie pasowało. Tylko ciągle nie wiedziałam co. Trochę zdawałam sobie sprawę, że jest tych rzeczy wokół mnie za dużo, jednak zagoniona w mej rodzinnej codzienności nie miałam czasu ani sił, by się jakoś wielce nad tym zastanawiać, lub wręcz z tym wszystkim zmierzyć. 

Aż doszło do pewnego dnia. Dnia w którym wydarzyło się coś, co bardzo zmieniło mój sposób patrzenia na życie i wiele spraw. Przeżyłam pożar, a niedługo po nim ujawniła się moja choroba, na skutek której wylądowałam na wiele długich dni w szpitalu. Obydwa te wydarzenia bardzo odbiły się na mojej psychice i mym życiu, napiszę o tym w osobnym poście. 

Jakiś czas później, gdy będąc w domu miałam dużo czasu na myślenie i zajęcie się tylko sobą, natrafiłam na artykuły na temat minimalizmu, blogi, a także książki związane z tą tematyką. Dominique Loreau, Leo Babauta, czy nasza polska Anna Mularczyk - Meyer, to już klasycy gatunku ;-) .Zaczęłam zgłębiać temat i już coraz bardziej wiedziałam, co w moim życiu było stale nie tak, co mi ciągle przeszkadzało. To był ten wszechogarniający mnie nadmiar. Nadmiar wszelakich przedmiotów w moim domu, otoczeniu, życiu. Zaczęłam najpierw porządki w swojej głowie. Zresztą jest to proces, który odbywa się cały czas, nie jest to sprawa jednorazowa. 

Następnie zaczęłam brać się „za bary” już z konkretnymi rzeczami. Oczywiście na tyle, na ile pozwalał i pozwala mi mój organizm, niestety nie da się robić nic na siłę. Ale metodą małych kroków staram się walczyć systematycznie z tym naszym nadmiarem. Nie jest to łatwe, ale każde wykonane przeze mnie zadanie, z tych zaplanowanych, cieszy bardzo. Dużym wsparciem w tej jakże niełatwej walce są przede wszystkim przeczytane książki, do których wracam w chwilach zwątpienia i słabości. Zawarte w nich słowa są dla mnie często bardzo motywujące. Drugim źródłem „inspiracji i natchnienia” (ach jak to poetycko zabrzmiało ;-) ) są wpisy na różnych blogach związanych z tematyką minimalizmu, walki z bałaganem, czy też z nieco inną dziedziną – gotowaniem, która jednak jest dla mnie także źródłem wielu inspiracji i formą wyrażania siebie. Próbą odnalezienia, pokazania drogi do siebie.

Walka z bałaganem, z nadmiarem nie jest prostą sprawą, tym bardziej, że nie mogę poświęcić całego mego czasu tylko i wyłącznie przeglądaniu, segregowaniu i eliminowaniu rzeczy. Przecież na mych barkach spoczywa ciężar zarządzania całym domem, trzeba zadbać choćby o to, by lodówka była pełna, by moje głodomory miały ciepły obiad na stole. Ubrania też się same nie wypiorą, samo się też nie posprząta. Z dziećmi trzeba także lekcje odrobić, a i na wspólną zabawę trzeba czas znaleźć. Ta zwykła codzienna krzątanina zabiera jakby nie było sporo czasu, ale i też energii. Tak więc ten mój proces eliminowania trwa niestety dłużej, niż bym sobie tego życzyła. Są często takie dni, gdy wcale nie mam możliwości, by zabrać się za moje porządkowe prace. Jednak każdy krok dalej, ku założonemu celowi, jest cenny. Bo przybliża mnie do tego właśnie celu. Do życia bez zbędnych przedmiotów i nadmiaru w naszym otoczeniu.

Miłego dnia dla wszystkich :)
K :)

środa, 2 grudnia 2015

Piękno starości



Witajcie :)
Znów ładnych parę dni milczenia z mej strony, ale niestety, sprawy domowe tak mnie pochłonęły, że nie miałam za bardzo czasu lub sił, żeby cokolwiek napisać. Cóż, proza życia.

Dziś więc nadrabiam zaległości i napiszę o czymś, co chodzi mi po głowie od jakiegoś czasu.

Otóż z powodu mych zdrowotnych kłopotów trafiłam na zajęcia ruchowe na basenie. Takie z rehabilitacyjnym zacięciem. Są tam same panie i jak się okazało, jestem ich najmłodszą uczestniczką. Reszta pań jest w wieku 60+. Nieco się obawiałam, jak odnajdę się w takim gronie, pań emerytek. Jednak nie było najmniejszego problemu. Może niektóre z nich patrzyły na początku na mnie nieco ze zdziwieniem, co ja robię wśród nich, ale większość od razu przyjęła mnie do swego grona z sympatią.

Same zajęcia są rewelacyjne, ćwiczymy będąc we wodzie, pod czujnym okiem pani Agnieszki. Trochę obawiałam się, jak dam radę po mych wszystkich przejściach, ale jak się okazuje, nie jest tak źle, tym bardziej, że tu nie chodzi o bicie jakichś rekordów, tylko o rozruszanie się i zrobienie sporo dobrego dla swego ciała, kondycji, zdrowia.

Dzisiejszy post zatytułowałam „Piękno starości”. Nieco przewrotnie, bo w obecnych czasach, gdy panuje kult piękna młodości, starość jest czymś passe. Pomarszczone twarze, ciała odbiegające jakże bardzo od doskonałości, czasem siwe włosy (bo jednak dziś sporo pań farbuje włosy), niejednokrotnie tusza, problemy z poruszaniem się.  I gdzie tu to piękno? A jakże , jest! Tylko trzeba się uważnie przypatrzeć, odnaleźć je. Przyznam szczerze, że jestem obserwatorem, od dawna lubię przyglądać  się m.in. otaczającym mnie ludziom, obserwować ich. Z tą jednak różnicą, że nie z zamiarem np. wytykania komuś jego niedociągnięć, ale w sensie obserwowania ludzi tak, jak patrzy się na krajobraz. Lubię odkrywać w kimś różne szczegóły, niuanse. Tak jak patrzymy na obraz w galerii. Jest to niesamowicie ciekawe.

I cóż ciekawego odkryłam wśród tych moich pań z basenu, zapytacie. Otóż niesamowicie uderzyło mnie to, że mimo tych wszystkich zmarszczek, niedoskonałego ciała, czasem zbędnych kilogramów, te panie są piękne. Piękne swą dojrzałością, starością. Piękne takim jakimś wewnętrznym pięknem, trochę trudnym do zdefiniowania, ale które widać, mimo niedoskonałego starzejącego się ciała. Piękne swym dbaniem o siebie. Zaskoczyło mnie to bardzo, gdy zobaczyłam w szatni, jak starannie się ubierają, mają ze sobą kremy, dezodoranty, wiele z nich pięknie pachnie perfumami. Później susząc włosy, starannie układają swe ładne, krótkie fryzurki. A ich ręce, totalne zaskoczenie, wypielęgnowane, u wielu nawet delikatnie polakierowane paznokcie. Piękne, starsze, zadbane kobiety. Pełen szacun ;-)) Że mimo wieku, różnych dolegliwości, różnych przejść życiowych, nadal chce im się dbać o siebie, o swoje otoczenie, że jest to dla nich ważne.          
                                                                 
 I jeszcze jedno, nawet nie macie pojęcia, jak wspaniale się z tymi moimi paniami rozmawia. Żadna z nich się nie próbuje wywyższać, choćby z powodu wieku (na zasadzie „co ta smarkula może wiedzieć”). Zarówno do siebie, jak i do mnie, odnoszą się bardzo ciepło, miło, gdy poprosić o pomoc, nie odmówią, nawet gdy potrzeba, same zareagują, choćby na basenie, gdy miałam z czymś problemy. Niesamowite i jakże piękne :)
   Bardzo mi te zajęcia pomagają, i to nie tylko pod tym czysto rehabilitacyjnym względem. To przebywanie z tymi pięknie starszymi paniami pomaga mi doładować me wewnętrzne akumulatory, dodaje siły do zmagań z jakże często niełatwą codziennością.

Leżąc długo w szpitalu też miałam styczność ze sporą grupą starszych osób (też jakoś tak się poukładało, że przez większość czasu byłam najmłodszą z pań, a byłam tam prawe miesiąc). I też mnie to uderzyło bardzo, że mimo swych niedomagań, w wielu przypadkach bardzo poważnych, ci starsi ludzie starali się po pierwsze zachować swą godność, a po drugie dbali właśnie o piękno. Nawet leżąc w łóżku starali się, by się nie pobrudzić, wygładzali pościel, układali przedmioty na stoliczku przy łóżku, poprawiali kołnierzyk przy piżamie, czesali włosy. Sporo chodziłam – w ramach rehabilitacji – po korytarzu oddziału i sporo się naoglądałam, idąc przez cały oddział (mój pokój znajdował się na samym końcu korytarza). I naprawdę, wiele obrazów zaskoczyło mnie i dało sporo do myślenia. 

I tak sobie myślę, że obym i ja, mając tyle lat, co te „moje” panie z basenu, czy ci różni ludzie ze szpitalnego oddziału, potrafiła tak jak oni, być „piękną starszą panią”. By mieć w sobie to wewnętrzne piękno, które przeważy to zewnętrzne, umykające wraz z upływającymi latami. Na to, jakimi jesteśmy, pracujemy całe życie, dlatego nie tylko ważne jest to, jaka jest ta nasza zewnętrzna powłoka, która z upływem czasu „niszczeje”, choćby nie wiadomo jak się próbowało w nią ingerować (np. operacje plastyczne). Ważne jest to nasze wnętrze, właśnie to wewnętrzne piękno, które zostaje w człowieku na zawsze, które właśnie w tych paniach z basenu tak widać. Kształtujmy to piękno w sobie, bo to nasz skarb. Czytajmy dobre lektury, słuchajmy muzyki, starajmy się stale doskonalić w różnych dziedzinach, poznawać nowe rzeczy. To wszystko to nasz kapitał, nasz najcenniejszy skarb, którego nikt nam nie odbierze.                  By móc później, na stare lata, pokazać to nasze piękno światu, by inni także mogli się nim zachwycać.
Pięknej drogi do siebie :)
K :)

sobota, 21 listopada 2015

Strych

Witajcie :) 
Muszę usprawiedliwić nieco te parę dni mego milczenia. Nie myślcie sobie, że jak ostatnio pisałam o leniuchowaniu, to się tak w tym nicnierobieniu rozsmakowałam, że zapomniałam o bożym świecie ;-) O nie, po dwóch dniach "odpuszczania sobie" owszem, rozsmakowałam się, ale w robieniu. Porządków oczywiście :-D  I to na tytułowym strychu.

Wspomniałam już kiedyś, że jestem szczęśliwą posiadaczką strychu. A konkretnie dwóch. A nawet trzech. Och, wiem, dziwnie to brzmi. Spieszę więc z wyjaśnieniem.

Mieszkamy bowiem w domku jednorodzinnym, niedużym, ale zawsze - w domku. Ma on dwie części - starą, jeszcze sprzed II wojny światowej, w której mieszkali moi dziadkowie,a obecnie rezydują tam moja mama i ciocia. Drugą, nowszą część, wybudowaną w latach 60-tych XX w. objęliśmy my w "posiadanie", czyli ja z mężem i synami. I nad obiema częściami są strychy. W tej nowszej części są nawet dwa - większy i mniejszy.

Ogromnym plusem posiadania strychu jest fakt, że nigdy nie muszę się martwić, gdzie powiesić pranie, a przy takiej, w sumie 7-osobowej ekipie, prania jest naprawdę dużo. 
Wiele razy, piorąc nawet późnym wieczorem, wystarczyło tylko wyskoczyć narę, na strych, powiesić co trzeba i po kłopocie. 
Wierzcie mi, koleżanki mieszkające w bloku, czy domku, ale bez strychu, wielokrotnie zazdrościły mi tej swobody, bez konieczności upychania prania gdzieś na małych suszarkach w pokojach, czy wręcz na grzejnikach. Taka forma suszenia nie jest przecież zbyt zdrowa (a jako osoba z problemami alergicznymi wiem, o czym mówię).

Więc - plus posiadania strychu - to jego przeznaczenie jako suszarni.

Ale niestety jest jeszcze drugi aspekt posiadania strychu. Wykorzystuje się go najczęściej jako składowisko rzeczy wszelakich. Graciarnia po prostu. I u nas nie jest inaczej. Niestety.
Jako dziecko uwielbiałam "zwiedzać" strych, było tam zawsze tyle fascynujących rzeczy, skarbów niemal :) Moi chłopcy też lubią pobuszować w zakamarkach naszych strychów. Frajda przeogromna, wiem sama dobrze o tym :-))

Dziś, patrząc na to z perspektywy osoby dorosłej, odnoszę się do kwestii tych strychowych zakamarków nieco inaczej. Widzę całe mnóstwo dziwnych rzeczy, nagromadzonych tam latami. Stosy książek, których nikt nie czyta (a zakurzone niektóre, że aż strach). Pełno wszelakich kartonów. Różnych toreb i walizek. Zabawek. Jakichś mebli. Garnków. Naczyń. No i szafy, jakieś kartony i walizki z ubraniami. Uff, koszmar.
Wszystko odkładane, bo może się jeszcze przydać. I tak te "przydasie" narastały latami. 
Wielokrotnie już podejmowałam próby rozprawienia się z tym wszystkim. Ale niestety, bezskutecznie jak widać, bo na miejsce rzeczy, których udało mi się pozbyć, po jakimś czasie przybywały następne.  Istne syzyfowe prace. 

Walcząc z nadmiarem postanowiłam podjąć kolejną próbę zdobycia szczytu, czyli owego strychu. Zaczęłam od tego w tej starszej części, bo tam nie ma ogrzewania i póki jeszcze się da, to próbuję działać. Po odrobieniu swej porannej szychty w kuchni i zabawieniu się w rodzinnego zaopatrzeniowca (jakby nie było, u nas lodówka często robi się dziwnie pusta), ubrana na cebulkę, odziana w rękawice (bez nich ani rusz, od kurzu i brudu ręce miałabym zniszczone na bank) ruszałam przez parę minionych dni do pracy. Włączałam jakąś miłą uchu muzyczkę, w zasięgu ręki stawiałam kubek z kawusią i ... do roboty! Segregowanie, przeglądanie, decydowanie, co zrobić z daną rzeczą. Oj, jest tego sporo, oj sporo. Dopiero zmagając się "oko w oko" z całą tą graciarnią odkrywam, ile jest tam wszystkiego. Na razie, gdyby nie daj Boże, ktoś zechciał mnie na owym strychu odwiedzić, przeraził by się na maxa.
Ale ja jestem z postępu robót zadowolona, bo już sporo rzeczy przeszło przez te parę dni przez me ręce. I stopniowo zacznie ich ubywać. Mam w głowie już plan, co i jak ma wyglądać i do tego będę dążyć. Wiem też już, co zrobię z wieloma rzeczami, to nie sztuka przecież wyrzucić wszystko do kubła na śmieci. Nie w tym rzecz. Wiele przedmiotów, dobrej jakości, a niektóre nawet zupełnie nowe (!!) znajdzie nowych właścicieli. Stara prasa czy podręczniki (sporo tego jest) trafi na makulaturę - moi chłopcy znów wzbogacą swe skarbonki :) Ubrania te niepotrzebne, a dobre, także pójdą w świat (oczywiście zostaną te dla moich chłopców, odpowiednio posegregowane i opisane, schowane w szafkach, o czym pisałam [tutaj])

I tak stopniowo, mały krok za krokiem, na ile mi mój organizm pozwoli, będę walczyć na tych moich strychach z nadmiarem. 
Bo mamy też taki plan, żeby na tej "naszej" części zacząć może już na wiosnę remont, żeby zrobić tam pokój/ pokoje i powiększyć w ten sposób naszą przestrzeń życiową. ;-)
W końcu te dwa pokoje i kuchnia na naszą piątkę, to żadne luksusy, brak każdemu z nas tego miejsca tak tylko dla siebie... 

Trzymajcie kciuki za mój zapał i wytrwałość w tej poważnej walce ze strychem :)
Przez to też szukam drogi do siebie. Bo taka praca to znakomita okazja do myślenia o wielu sprawach. Ale i też okazja do niemyślenia, do całkowitego wyłączenia się i poświęcenia się pracy (coś takiego też jest czasami potrzebne). A gdy później widzi się choćby małe efekty swych ciężkich wysiłków, to człowiekowi aż serce rośnie  

 Życzę wszystkim udanego weekendu 
K :)