piątek, 11 grudnia 2015

Dwa traumatyczne przeżycia. Część pierwsza

Hej, hej :)
W moim ostatnim poście wspomniałam o dwóch jakże traumatycznych przeżyciach, które miały miejsce w moim życiu. (tutaj) I to wszystko wydarzyło się w tym roku.

Pierwszym wydarzeniem, o którym napiszę dzisiaj, był pożar. Tak, dobrze czytacie, pożar. Jest to straszne przeżycie, nikomu tego nie życzę, doświadczyć czegoś tak traumatycznego. 

Była niedziela rano, właściwie bardzo wczesny ranek, noc jeszcze niemal, krótko po czwartej, gdy dzwoniący ostro dzwonek przy drzwiach wyrwał mnie z błogich objęć Morfeusza. Idę, zaspana otwieram drzwi, a tam zaaferowany jeden sąsiad i syn drugiego, cali zdenerwowani oświadczają mi, że u nas się pali i mamy uciekać. Narzuciłam na siebie kurtkę, w końcu to był styczeń i na dworze niezły mróz i wyleciałam na podwórze zobaczyć, co się dzieje. A tam ściana ognia. Do dziś ją widzę, tego obrazu do końca życia nie zapomnę. Jak jakaś abstrakcja, jak w jakimś filmie w kinie. Tylko że to się działo naprawdę, u mnie, na moim podwórzu.
Szybko wróciłam do domu, obudziłam dzieci, męża, powyciągałam dzieciakom ciepłe ubrania z szafy, w międzyczasie dzwoniłam do straży, zresztą okazało się, że moje zgłoszenie jest już trzecim do tego naszego pożaru. Kochani sąsiedzi nie zostali obojętni na widok tego, co się dzieje i zadziałali od razu. Zresztą straż przyjechała w okamgnieniu, dosłownie w ciągu pięciu minut od przyjęcia zgłoszenia. 

W poście dotyczącym strychu wspomniałam, że u nas dom ma starszą część, gdzie mieszkają moja mama i ciocia, i tą drugą, nowszą, gdzie my rezydujemy. (tutaj) To wszystko jest ze sobą połączone w jedną całość. I jakby dalszą część tej starszej stanowią budynki gospodarcze, a zaraz obok nich jest garaż. I właśnie ta część gospodarcza się paliła. Najbardziej baliśmy się o to, żeby płomienie nie przeszły na tą starszą część domu i na garaż, w którym stało nasze auto. Nie dało się go stamtąd wydobyć, bo od gorąca brama garażowa tak się rozszerzyła, że strażacy nawet na trochę jej ruszyć nie mogli, nie mówiąc o wyważeniu. 

Sąsiadka zza płotu dawała mi znaki, że mam  do niej przyprowadzić dzieci, starsi synowie sami do nich pobiegli razem z moją mamą, ja zajęłam się młodszym synem i ciocią, która niestety jest już jak dziecko (ma zdiagnozowaną chorobę Alzheimera). Pomogłam im się ubrać i też odtransportowałam do sąsiadów. Do torebki włożyłam szybko swoje dokumenty, trochę pieniędzy, które miałam w domu, dokumenty dzieci, i też pobiegłam do sąsiadów. Mąż pobiegł do strażaków, którzy byli już na naszym podwórzu.

Biegając co chwila między naszym domem a domem sąsiadów zauważyłam z przerażeniem, ile samochodów jest na naszej ulicy. Kilka samochodów straży, karetka, policja. Wszystko to do nas, obstawa na całego, jak w jakimś dobrym kryminale, nie ma co.
Kilka razy ludzie ze straży, policji i pogotowia pytali mnie, ile osób tu mieszka, gdzie są teraz te osoby, czy nic nikomu się nie stało. Odpowiadałam jak automat, jak na przesłuchaniu. Cały czas byłam na pełnych obrotach, na chwilę nawet nie straciłam opanowania i umiejętności zarządzania całością (choćby naszą ewakuacją).

Dzielni strażacy bite dwie godziny walczyli z ogniem, który nie miał zamiaru odpuścić. Walczyli, by ogień nie przeszedł dalej na dom, i z drugiej strony na garaż. Walczyli jak najdzielniejsi rycerze. Naprawdę. Widać było ich poświęcenie i zaciętość. [Zresztą postanowiłam, że im za to podziękuję, i kilka dni później, gdy już jakoś się pozbieraliśmy, upiekłam pyszne ciasto i zawiozłam tej ekipie strażaków, która walczyła o nasz dom :) Przyznam, że byli bardzo mile zaskoczeni :) ]

A ja... Stałam dosłownie dwa metry od tego ognia i tylko patrzyłam z bezsilnością na to, co się dzieje. Wiedziałam, że z tego, co było tam, nic się już nie uratuje, zresztą w tej jednej chwili zrozumiałam, że to nie jest ważne. Ważne było to, że my się uratowaliśmy i to dzięki dobrym ludziom, którzy zauważyli, że się u nas pali i zawiadomili straż, a nas obudzili.

I teraz już wiem, że rzeczywiście, w takiej chwili, chwili zagrożenia, często jest tak, że człowiek ucieka niemal tak, jak stoi. My jeszcze mieliśmy możliwość ubrania się w ciepłe rzeczy, kurtki, buty, ja zdążyłam jeszcze wziąć tą torebkę z dokumentami i pieniędzmi oraz telefon. Ale jest wielu ludzi, którzy nawet tego nie zdążą zrobić, wybiegają z domu w tym, w czym są. I nie liczą się wtedy żadne dobra materialne, liczy się tylko to, by ratować siebie i bliskich.

Gdy już było po wszystkim, gdy siedzieliśmy razem całą siódemką w naszej kuchni, powiedziałam do mej rodziny takie słowa: "Cieszmy się, że się nikomu nic nie stało, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi. I że mamy ten stół, przy którym możemy teraz siedzieć. Bo tego stołu i innych rzeczy mogliśmy już nie mieć. I nas też mogło już nie być". 
Nie wiem skąd wzięły mi się te słowa i skąd była we mnie ta siła i to opanowanie. Cały czas wszystkim się zajmowałam, kierowałam, pocieszałam bliskich. Dopiero późnym wieczorem, gdy dzieci były już w łóżkach, tama puściła i rozkleiłam się totalnie. Musiałam odreagować. Nie jestem przecież z kamienia. Zresztą kolejna noc była koszmarna, o spokojnym zaśnięciu nie było mowy, nerwy napięte do granic możliwości nie dawały możliwości wytchnienia. 

Od tego wydarzenia minęło już kilka miesięcy. Ale wspomnienia są nadal tak silne, jakby to wszystko było wczoraj. Trauma po sytuacji takiej, jak pożar, jest tak wielka, że zostaje na całe życie. I ten strach. Ciągły strach, czy znowu coś takiego się nie wydarzy. Skutkuje to sprawdzaniem wielu rzeczy, czy wszystko jest OK.
Do dziś, gdy słyszę syrenę, widzę jadący wóz straży pożarnej, jestem tam w środku przerażona, jest takie uczucie strachu, czy to nie znowu do nas. Wiem, to może być nieco irracjonalne dla wielu osób, ale po takich przeżyciach nie da się przejść ot tak, do normalnego postrzegania. Dla mnie widok straży czy sygnał karetki zawsze już będzie kojarzył się z pożarem, a także z moją późniejszą chorobą (o czym napiszę w następnym poście).

I wiem teraz, jak nieistotne jest posiadanie rzeczy materialnych. W jednej chwili, w ciągu dwóch godzin szalejącego pożaru, można stracić mnóstwo rzeczy. Zostają tylko wspomnienia, to co w naszym umyśle, bo tego ogień zniszczyć nie zdołał. Dlatego od tego momentu nie przykładam aż takiego znaczenia do posiadania, wręcz drażni mnie nadmiar. Staram się na ile tylko się da w danej chwili, walczyć z nim, o czym zresztą pisałam tutaj już wiele razy. 

Życzę Wam, byście nigdy nie musieli przeżywać takich koszmarnych rzeczy, jak ja.
Bo trauma po nich zostaje już na zawsze.
I mimo wszystko - wierzmy w dobre jutro :)
K :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz