wtorek, 8 grudnia 2015

Moje minimalistyczne początki



Hello, tam gdzieś w świecie :)
Po kilku długich dniach milczenia z mojej strony, melduję się ponownie na pokładzie ;-)

Dziś nieco wyjaśnienia, dlaczego w podtytule mego bloga przeczytacie "Droga do siebie... do minimalizmu,...".
Wielu z was może zapytać, skąd to moje zainteresowanie minimalizmem, tą ideą usuwania ze swego otoczenia i życia tego, co zbędne. Zastanawiałam się, kiedy to się zaczęło. Nie pamiętam dokładnej daty, roku. Ale wszystko zaczęło się od artykułu w jednym z miesięczników, prawdopodobnie był to „Twój styl”. Autorka pisała o nadmiarze rzeczy, często niepotrzebnych, zepsutych, które trzymamy „bo się kiedyś przydadzą, bo się to kiedyś naprawi”, itd. Autorka wspomniała w swoim artykule m.in., że miała głośniki, oczywiście popsute, zostawione z zamiarem naprawienia ich, co zresztą nigdy nie nastąpiło. Najbardziej w pamięć zapadła mi końcówka tego artykułu, w której nastąpiło ostateczne rozprawienie się z owymi głośnikami – autorka pozbyła się ich definitywnie, stwierdzając, że skoro głośniki te nie zostały przez tyle czasu oddane do naprawy, to nigdy to nie nastąpi. I po prostu należy im powiedzieć „bye, bye”. 

Artykuł ten dał mi wiele do myślenia, wielokrotnie do niego wracałam. Patrzyłam na swoje otoczenie, na swój pokój (były to jeszcze dawne panieńskie czasy) i z przerażeniem stwierdziłam, że i u mnie jest za dużo rzeczy, że króluje totalny nadmiar. W wielu miejscach piętrzyły się sterty nieprzeczytanych czasopism, całe roczniki odkładane z zamiarem, że „któregoś dnia do nich zajrzę”. Co oczywiście nie nastąpiło nigdy. Te olbrzymie sterty poleciały z wielkim hukiem na makulaturę. Później „pod nóż” poszła moja szafa. Jej zawartość została też uszczuplona, co prawda nieco tylko, ale to już był jakiś krok ku lepszemu. 

Później, gdy wyszłam za mąż, pojawiły się dzieci, jakoś tak to pozbywanie się nadmiaru poszło w odstawkę, zdominowane przez codzienność matki karmiącej, dojeżdżającej do pracy, nie potrafiącej przez spory kawał czasu odnaleźć się w tych zagmatwanych familijnych realiach. Mijały kolejne dni, miesiące, lata wręcz. Minimalizm gdzieś w międzyczasie zaginął. Zapomniałam o nim. Choć cały czas było mi źle, coś stale mi przeszkadzało, nie pasowało. Tylko ciągle nie wiedziałam co. Trochę zdawałam sobie sprawę, że jest tych rzeczy wokół mnie za dużo, jednak zagoniona w mej rodzinnej codzienności nie miałam czasu ani sił, by się jakoś wielce nad tym zastanawiać, lub wręcz z tym wszystkim zmierzyć. 

Aż doszło do pewnego dnia. Dnia w którym wydarzyło się coś, co bardzo zmieniło mój sposób patrzenia na życie i wiele spraw. Przeżyłam pożar, a niedługo po nim ujawniła się moja choroba, na skutek której wylądowałam na wiele długich dni w szpitalu. Obydwa te wydarzenia bardzo odbiły się na mojej psychice i mym życiu, napiszę o tym w osobnym poście. 

Jakiś czas później, gdy będąc w domu miałam dużo czasu na myślenie i zajęcie się tylko sobą, natrafiłam na artykuły na temat minimalizmu, blogi, a także książki związane z tą tematyką. Dominique Loreau, Leo Babauta, czy nasza polska Anna Mularczyk - Meyer, to już klasycy gatunku ;-) .Zaczęłam zgłębiać temat i już coraz bardziej wiedziałam, co w moim życiu było stale nie tak, co mi ciągle przeszkadzało. To był ten wszechogarniający mnie nadmiar. Nadmiar wszelakich przedmiotów w moim domu, otoczeniu, życiu. Zaczęłam najpierw porządki w swojej głowie. Zresztą jest to proces, który odbywa się cały czas, nie jest to sprawa jednorazowa. 

Następnie zaczęłam brać się „za bary” już z konkretnymi rzeczami. Oczywiście na tyle, na ile pozwalał i pozwala mi mój organizm, niestety nie da się robić nic na siłę. Ale metodą małych kroków staram się walczyć systematycznie z tym naszym nadmiarem. Nie jest to łatwe, ale każde wykonane przeze mnie zadanie, z tych zaplanowanych, cieszy bardzo. Dużym wsparciem w tej jakże niełatwej walce są przede wszystkim przeczytane książki, do których wracam w chwilach zwątpienia i słabości. Zawarte w nich słowa są dla mnie często bardzo motywujące. Drugim źródłem „inspiracji i natchnienia” (ach jak to poetycko zabrzmiało ;-) ) są wpisy na różnych blogach związanych z tematyką minimalizmu, walki z bałaganem, czy też z nieco inną dziedziną – gotowaniem, która jednak jest dla mnie także źródłem wielu inspiracji i formą wyrażania siebie. Próbą odnalezienia, pokazania drogi do siebie.

Walka z bałaganem, z nadmiarem nie jest prostą sprawą, tym bardziej, że nie mogę poświęcić całego mego czasu tylko i wyłącznie przeglądaniu, segregowaniu i eliminowaniu rzeczy. Przecież na mych barkach spoczywa ciężar zarządzania całym domem, trzeba zadbać choćby o to, by lodówka była pełna, by moje głodomory miały ciepły obiad na stole. Ubrania też się same nie wypiorą, samo się też nie posprząta. Z dziećmi trzeba także lekcje odrobić, a i na wspólną zabawę trzeba czas znaleźć. Ta zwykła codzienna krzątanina zabiera jakby nie było sporo czasu, ale i też energii. Tak więc ten mój proces eliminowania trwa niestety dłużej, niż bym sobie tego życzyła. Są często takie dni, gdy wcale nie mam możliwości, by zabrać się za moje porządkowe prace. Jednak każdy krok dalej, ku założonemu celowi, jest cenny. Bo przybliża mnie do tego właśnie celu. Do życia bez zbędnych przedmiotów i nadmiaru w naszym otoczeniu.

Miłego dnia dla wszystkich :)
K :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz