wtorek, 23 lutego 2016

Dzieci a minimalizm

 Witajcie :-)
W czasie, jaki minął od napisania ostatniego posta, "ostro" pracowałam, porządkując wytrwale stosy rzeczy, zgromadzonych przez dziesiątki lat przez moją ciocię. To straszne, ile rzeczy potrafi zgromadzić jeden człowiek! A teraz przypadło mi w udziale przedzierać się przez te wszystkie sterty, stosy, pakunki, paczki i całą resztę dziwnych rzeczy. Mnóstwo  udało się już wyeliminować, np.sporo ubrań itp. powędrowało m.in do OPS-u, makulatura- do punktu skupu (trochę grosza wpadło do skarbonki :)). 
Niestety, okazało się, że dla mojego organizmu tempo, które narzuciłam mu w ostatnim czasie, było za duże i postanowił się zbuntować. I trochę pochorować. Tak więc razem z moim najmłodszym siedzimy sobie w domu i tak "nic nie robimy". A ja postanowiłam wreszcie nadrobić me zaległości w pisaniu :)

Dziś zamierzam poruszyć dosyć istotny temat, widziany oczami matki trójki dzieci. Czyli jak to jest z dziećmi i minimalizmem.
Temat to dość trudny. Ale mogę powiedzieć ze 100% odpowiedzialnością - dzieci ze swej natury nie są minimalistami!!! One uwielbiają wręcz gromadzić wszystko, co tylko się da! Taka jest niestety prawda. Patyczki, listki, śrubki, kabelki, papierki, nakrętki, ludziki, figurki, autka, klocki, układanki, kredki, rysunki, obrazki, kubeczki, stare " sprzęty", np radio, słuchawki, komputer, magnetofon, kierownicę od jakiejś konsoli, piloty od różnych urządzeń... Chyba nie muszę wymieniać dalej. Nawet jak się nam pralka popsuła, to chłopcy też ją chcieli zostawić . ;-)) (pralka oczywiście została rozebrana na części pierwsze, dokładnie obejrzana i później wywieziona na złom).
Przez długi czas bardzo martwił mnie ten fakt, że moi chłopcy to tacy 'zbieracze'... Ale jak się okazało po rozmowach z innymi rodzicami, to inne dzieci też tak mają. Trochę mnie to wtedy pocieszyło, jednak nie rozwiązało problemu miliona różnistych rzeczy wysypujących się niemal z każdego kąta w domu. Wszelkie systemy segregacji i przechowywania na dłuższą metę nie zdawały egzaminu. Bo co z tego, że te wszystkie klamoty były pochowane w dziesiątkach przeróżnych pudeł, pudełeczek, pojemników itd., skoro nie rozwiązywało to problemu ich ilości (która stale, w magiczny wręcz sposób, powiększała się). A dodam, że przecież i my mieliśmy mnóstwo "bardzo potrzebnych rzeczy", które też zajmowały sporo przestrzeni i też nasze myśli, a przede wszystkim moje, zastanawiającą się wiecznie 'jak to wszystko pomieścić, co z tym zrobić...' Znacie to z pewnością z autopsji. Okropne uczucie, gdy stoicie przed stertą dziwnych rzeczy i po raz setny zastanawiacie się, co z tym zrobić, gdzie to upchnąć? I to niemal obezwładniające uczucie bezradności, że znów nie znaleźliście rozwiązania, że znów 'przegraliście tą walkę'. 
Owszem, były momenty, gdy to i owo opuszczało nasz dom, ale na to miejsce pojawiały się kolejne 'przydasie' mych chłopców.
I tak zmagaliśmy się, aż do chwili, gdy do mego i w konsekwencji też i do naszego rodzinnego życia wkroczył minimalizm. Dzieci widząc mą walkę z oczyszczaniem przestrzeni zaczęły dostrzegać zalety takiego postępowania. Że gdy zacznie się konsekwentnie eliminować zbędne przedmioty ze swego otoczenia, to zaczyna robić się jakoś tak ładniej, przestronniej, prościej. Nagle nie stoi nic na drodze, nie zagraca podłogi. Nagle na biurkach chłopców zawitał porządek, znalazło się miejsce na odrabianie lekcji, czy do poczytania książki (niezmiernie cieszy mnie fakt, że moi chłopcy bardzo lubią czytać, nie ograniczają się tylko do lektur szkolnych, jak to ma miejsce w przypadku wielu ich kolegów. No cóż, czytanie im już od momentu, gdy byli w moim brzuchu (tak!) i później nawet w trakcie karmienia piersią - teraz procentuje :-)) Nie będę ukrywać, że na tych ich biurkach zawsze jest idealnie, ale zauważyłam, że sami widzą różnicę "przed i po" , i czasami sami, a czasami po małej uwadze z mej strony, pilnują porządku na biurkach. Podobnie jest z zabawkami i milionem tych ich 'przydasi'. Powiem krótko - nie ma już tego miliona. 'Przydasie' są, owszem, bo nie da się ich wyeliminować do zera choćby z tego względu, że często to potrzebny materiał do ich kreatywnych zabaw (gdy np razem z kolegami bawią się w załogę Rudego, detektywów czy załogę samolotu). Ostatnio też po raz kolejny sami z siebie wyjęli różne zabawki i decydowali, co zostaje, a co nie. Przyznam, że w takich chwilach jestem z moich chłopców bardzo dumna :-)))))
Przyznaję też uczciwie, że do 'minimalistycznego ideału' ciągle nam daleko, ale i tak po tych ładnych paru miesiącach zmagania się z nadmiarem, jest o niebo lepiej, niż kiedyś. I oby było coraz lepiej. 
Przymierzamy się do remontu poddasza, na którym mieszkała ciocia, gromadząc swoje stosy rzeczy wszelakich. Planujemy zrobić tam chłopcom nowy pokój, o wiele większy od tego, który obecnie mają. Oni oczywiście już nie mogą się doczekać, najchętniej już teraz, zaraz by się tam wprowadzili ;) Jedno wiem na pewno - urządzając ten ich nowy pokój trzeba będzie dopilnować, by go nie zagracić meblami i różnymi 'przydasiami', żeby nasza dotychczasowa walka z nadmiarem nie przypominała walki z wiatrakami.

Wrócę jeszcze do tezy, jaką przedstawiłam na początku. Że dzieci z natury nie są minimalistami. Może niektórzy się z tym nie zgodzą, ale na poparcie mych słów mam cytat pochądzący od samego Leo Babauty, guru minimalistów:
"Każdy rodzić doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jaki dzieci potrafią zrobić bałagan. Minimalista może od tego oszaleć - wiem o tym dobrze, bo mam szóstkę dzieci (!!) (...)
Dzieci uniemożliwiają utrzymywanie całkowicie minimalistycznego stylu życia, z czym zdołałem się już pogodzić. (...)
Przede wszystkim musisz uświadomić sobie, że dzieci bałaganią i nie przejmują się nie porządkiem tak samo, jak ty. (...)
Niech dzieci będą dziećmi, ale ucz je właściwego podejścia do dóbr materialnych i znajdź sposoby na opanowanie bałaganu, który robią."

Dzieci nie są minimalistami, nie przejmują się bałaganem wokół siebie, ale to od nas rodziców zależy, jak będą do tego podchodzić. My uczymy dzieci "świata", tego jakie coś jest, jak się daną rzecz robi. Gdy my będziemy wiecznie gromadzić wszystko, upychać po kątach i nie szanować tego co mamy, to tak samo będą postępować nasze dzieci. One przecież nas obserwują i odwzorowują nasze zachowania. Także te dotyczące rzeczy, ich ilości i tego, co z nimi robimy. Jeśli my zaczniemy bardziej minimalistycznie podchodzić do życia, do przedmiotów i posiadania, nasze dzieci, w wyniku obserwacji nas, po jakimś czasie zaczną robić podobnie jak my. Moi synowie są tego żywym dowodem. Gdy ja wkroczyłam na ścieżkę minimalizmu i zaczęłam eliminować ilość przedmiotów w naszym otoczeniu, moi synowie zauważyli pozytywy takiego postępowania i sami zaczęli je stopniowo wcielać i w swoje dziecięce życie :) I to jest naprawdę wspaniałe :-))) 
Mogę śmiało powiedzieć, że tutaj odniosłam niezwykle satysfakcjonujący wychowawczy sukces :))

Zdaję sobie sprawę, że w tym poście nie wyczerpałam tematu " Dzieci a minimalizm", ale postaram się wkrótce do niego wrócić. Przedstawię nasze sposoby, na ujarzmienie tego dziecięcego bałaganu, który tak bardzo lubi się stałe wymykać spod kontroli. 

Na dziś pora kończyć, może uda się trochę poleniuchować, choć obok mnie czeka sterta prania do poskładania...Hmm...

Pozdrawiam Was serdecznie :)
K:)ł

piątek, 5 lutego 2016

Mała magiczna tabletka

Witajcie :)
Tytuł posta dość tajemniczy i pewnie nieco wieloznaczny. Hmm...
O napisaniu na temat, który dziś poruszę, myślałam już od jakiegoś czasu. Tak się też jakoś dziwnie złożyło, że w ostatnim czasie natrafiałam na ten temat wielokrotnie, a to w prasie, a to w sieci. Tak więc przyszła wreszcie pora, bym i ja dołożyła swe "trzy grosze".
A cóż to za temat, zapytanie? A to już wyjawiam: chodzi o tarczycę.

Jestem po operacji usunięcia tarczycy. Było to kilka lat temu. Zaczęło się tak jakoś ukradkiem, miałam coraz dzisiejsze problemy ze swym organizmem, i to nie jednorazowo, tylko wszystko nawarstwiało się coraz bardziej. Tak jak większość dorosłych pracowałam, ogarniając jednocześnie dom z trójką dzieci (najmłodszy był wtedy jeszcze brzdącem w pieluchach). Do tego dochodziły codzienne dojazdy do pracy, siedzenie też na papierami do późnych godzin w domu. I nie miałam czasu na zastanawianie się nad tym, że coś jest ze mną nie tak. A organizm coraz bardziej popadał w totalną ruinę. Zlewne poty, tak czasami duże, że po prostu po plecach stużkami się lało (kto czegoś takiego nie przeżył, nie wie, jaki to koszmar). Coraz większe kłopoty z sercem, które tak szalało, jakby z piersi chciało wyskoczyć. Zadyszka po przejściu paru kroków, wejście np na piętro to już było, jak wejście na Mount Everest. Byłam przerażona tak nagłym spadkiem kondycji. Tycie jakby z powietrza, przy zwykłym normalnym odżywianiu. Skóra tak powtórnie sucha, że sypała się, jakbym łupież na całym ciele miała, szczególnie na nogach. I sucha, jakby stara, pomarszczona i wiecznie brudna skóra na łokciach i kolanach. (Co ja się tych kolan naszorowałam, nie mogąc domyć tego "brudu"). Łamiące się paznokcie, włosy wypadające garściami. I co najważniejsze - wieczne kłopoty z gardłem, chrypa, podrażnienie, i uczucie, jakbym tam jakąś wielką kluchę miała, która nie pozwala normalnie przełykać, czy oddychać. I też jakieś dziwne problemy ze "sprawami kobiecymi". Tak to w skrócie wyglądało. I wiem, że sporo tego jest, jednak wtedy nie potrafiłam w tym moim codziennym zabieganiu połączyć wszystkiego w całość. 
Moja laryngolog też zastanawiała się, co mi jest, bo ile można co chwilę niedomagać na zapalenie gardła. I wtedy przypominały mi się słowa lekarza medycyny pracy, który badał mnie przed powrotem do pracy po urlopie macierzyńskim "...wyczuwam, że ma pani powiększoną tarczycę. Proszę zrobić USG, bo nie podoba mi się to..." Ale gdy wróciłam do pracy, wpadłam w wir obowiązków, zapomniałam o tym. I dopiero po paru miesiącach zrobiłam to badanie USG, które wszystko wyjaśniło. Tarczyca rzeczywiście była powiększona, ale to nie było wszystko. Były też na niej dwa duże guzy, prawie 2 i 4 cm (a zazwyczaj guzki na tarczycy nie przekraczają 1cm!). I wyrok: tarczyca musi być usunięta, tu już żadne leki nie pomogą. Oczywiście skonsultowałam te "rewelacje" z panią endokrynolog i później też z chirurgiem. Niestety, diagnoza została potwierdzona. Zanim jednak trafiłam na stół operacyjny, trzeba było podreperować serce odpowiednimi lekami' bo w takim stanie, w jakim byłam, mogłabym nie przeżyć narkozy! Zgroza! Dopiero to uświadomiło mi powagę sytuacji. I też słowa "...oby te guzy nie były złośliwe..." Na szczęście badanie histopatologiczne wykazało, że nie były.

Od tego czasu ta mała magiczna tabletka, to moje życie. Bez niej nie mogę funkcjonować, muszę ją brać do końca swego życia.  I niestety nie ma tak dobrze, że raz dobrana dawka leku wystarczy i jest OK. Co parę miesięcy muszę badać poziom hormonów, który potrafi się zmienić diametralnie w 3-4 miesiące, czego już kilkakrotnie doświadczyłam. Muszę stale obserwować swój organizm, reagować od razu, gdy czuję, że coś jest nie tak. Jest to ciągła walka z samym sobą. Zmaganie się z różnymi przypadłościami, choćby z tą suchą skórą -a ja całe życie miałam tłustą skórę, nawet problemy z trądzikiem! Do tego schudnięcie choćby parę kilogramów graniczy czasami niemal z cudem. Jakieś dziwne obrzęki, szczególnie na twarzy, newralgiczna okolica jest od oczami, najgorzej jest rano.Zresztą wiele dolegliwości, które wcześniej opisałam, pojawia się co rusz, ale teraz to już wiem, skąd się to wszystko bierze i jak mam zareagować. 
Przyznał, że życie z takimi problemami nie należy do łatwych, tym bardziej, że to nie jedyne me dolegliwości, co zresztą już opisałam w poście "Dwa traumatyczne przeżycia. Część druga ".
Jednak mimo tego nie poddaję się,  staram się iść dalej przed siebie i to w miarę możliwości z uśmiechem na ustach. Jeśli już od jakiegoś czasu czytacie me posty, to z pewnością to zauważyliście :-)))
Jeśli więc musimy, bierzmy te małe białe tabletki, ale nie załamujmy się, mimo wszystko bierzmy życie pełnymi garściami, wiedząc, że są i tacy, którzy mają jeszcze gorzej niż my. 
Pamiętajcie - uśmiech i wiara i idziemy do przodu :-)