czwartek, 8 września 2016

Bez zegarka



W życiu każdego z nas nadchodzi taki czas, gdy mamy wszystkiego już serdecznie dość.  Jakby z beczki, którą jest obrazowo nasze życie, zaczęło się nagle wylewać, bo stanowczo za dużo w niej wszystkiego (czyli w naszym życiu). I tak się dzieje, że zaczynamy wtedy intuicyjnie odrzucać pewne rzeczy, chcąc spowodować zatrzymanie tego potopu z naszej beczki. Ja już jakiś czas temu odkryłam pewien jakże prosty sposób. Żyję bez zegarka.

To jakże małe urządzenie, ale często tak bardzo steruje naszym życiem. Niemalże przejmuje nad nim kontrolę. Musimy wstać o określonej godzinie, gdy budzik bezlitośnie wyrywa nas z objęć Morfeusza. Później musimy na daną godzinę zawieźć dzieci do przedszkola czy szkoły, a sami dotrzeć do pracy. Oczywiście, aby się nie spóźnić, kontrolujemy co rusz czas na zegarku w samochodzie. Później zakupy, obiad, dentysta, zebranie, wiadomości w TV, mail do szefowej. Wszystko z zegarkiem w ręku. Bo musi być na czas.

STOP. SCHLUSS. BASTA.

Pozwólmy sobie na odrobinę luzu. Wyrzućmy tyrana choć na parę dni ze swego życia. Ja już wielokrotnie tak zrobiłam… i uwierzcie mi… byłam przeszczęśliwa.

Pierwszy dzień, dwa, czułam się nieco jak alkoholik na detoksie. Czegoś dziwnie mi brakowało. Ale potem – cudowne uczucie wolności. Nic mną nie kierowało, nic nie musiałam na czas. Rozkład dnia układał się sam w sobie, tak naturalnie, wyznaczany po prostu przez porę dnia czy najzwyczajniej przez głód, gdy było wiadomo, że pora na jakiś posiłek. (Szczególnie moje dzieci dawały mi o tym znać ;-) ). 

Wakacje, okres urlopu czy choćby weekend są wspaniałym momentem na taki swoisty czasowy detoks. Na życie bez zegarka. Wiem, że to może wydać się na początku trudne lub wręcz nierealne, ale spróbujcie. A gwarantuję Wam – nie pożałujecie. Psychicznie niesamowicie odpoczniecie. (Tak, nawet mając dzieci!!!). Pozwólcie sobie choć na kilka dni życia w stylu slow. NAPRAWDĘ WARTO!
 Cieszcie się każdą w-o-l-n-ą  chwilą i choćby co jakiś czas schowajcie zegarek głęboko na dno szuflady. I nie planujcie nic, żyjcie po prostu chwilą. Tu i teraz.

Zaplanujcie sobie chwilę bez zegarka. I spokojny uśmiech na ustach i w sercu.

Jak najwięcej spokojnych chwil w stylu slow, sobie i Wam życzę
K:)

środa, 31 sierpnia 2016

Hello. Wróciłam! :)

Hello. I'm back! Wrócilam:)

Bardzo dawno mnie tu nie było. Zrobiłam taką swoistą przerwę od wielu rzeczy. Po tym, jak usłyszałam wreszcie diagnozę, to było to dla mnie jak walnięcie obuchem w głowę. Potrzebowałam czasu i spokoju, oczywiscie na tyle, na ile sie to dało, by oswoić się z tym i by zebrać w sobie siły do walki z tak poważnym przeciwnikiem. Odcięłam się więc od wielu rzeczy, spraw, nawet trochę i ludzi. Niektórzy znajomi mieli mi nieco za złe, że się nie odzywałam.  Jednak potrzebowałam bardzo tego spokoju, żadnego rozproszenia, skupienia się tak naprawdę tylko na sobie. Rzadko tak mam. Ale dzięki temu od jakiegoś czasu czuję, że się nie poddam. Dzięki temu spojrzeniu do wewnątrz,  ograniczeniu wszelkich rozpraszaczy z zewnątrz, dziś jestem gotowa do walki.
 Ta "cisza" spowodowała też o początek mej zewnętrznej przemiany.  Tak, przemiana wewnętrzna i zewnętrzna. Wracam też do pracy, o ironio losu, po półtorej roku. To długi okres i przyznaję szczerze, że nieco obaw we mnie, jak dam radę po takiej przerwie. Tym bardziej, że tam,gdzie pracuję, zaszło sporo zmian. Ale mimo wszystko nie tracę wiary w siebie, w swoje umiejętności i możliwości. Nabieram wiatru w żagle i wyruszam w podróż na nowe wody. To tak tytułem metafory ;-)
Jeszcze raz przyznam, że nieco mi przykro, że tak zaniedbałam mego bloga. Ale wróciłam, z nowymi siłami, pomysłami, które mam nadzieję zrealizować wkrótce.
Mimo mej blogowej ciszy wielu z Was wytrwale tu z aglądało, za co bardzo dziękuję :) Miło wiedzieć,że ma się wiernych czytelników :)
Obiecuję już kolejny wpis - będzie o zegarkach ;-))
Pozdrawiam słonecznie w ostatni wakacyjny wieczór.
K:)

czwartek, 30 czerwca 2016

Diagnoza: Borelioza

Sporo czasu minęło, gdy pisałam tu ostatnio. Ale potrzebowałam tej chwili przerwy w pisaniu, tej blogowej ciszy, ponieważ w mijającym dziś miesiącu rozstrzygnęła się wreszcie kwestia dotycząca mego stanu zdrowia. I przyznam, że diagnoza, jaką dziś usłyszałam, ścięła mnie z nóg. Bo co innego domyślać się czegoś, przypuszczać tylko, a co innego usłyszeć konkrety z ust lekarza. Po półtorej roku od momentu znalezienia się w szpitalu, usłyszałam wreszcie (!!!!) ostateczną diagnozę : Borelioza. Wyrok zapadł.
No cóż. Na razie nie do końca to do mnie dociera. Nie mogę w to uwierzyć. Ale jednocześnie wiem, że to niestety jest prawda. I zaczynam zbierać siły do podjęcia walki. Bardzo trudnej i długiej walki, której wyniku nikt nie zna.
Co do mego bloga, przykro mi, że tak go zaniedbałam, ale uwierzcie mi, były momenty, że pisanie było ostatnią rzeczą,  jaką miałam ochotę robić. Mam sporo pomysłów, które mam nadzieję zrealizować prędzej czy później. A pewnością opiszę też bardziej szczegółowo, jak objawia się u mnie borelioza, bo jest tego trochę, nawet lekarz stwierdził, że mam naprawdę dużo objawów. Szkoda tylko, że do tej pory nikt nie potrafił ułożyć tego wszystkiego w jedną całość. No cóż...
Na razie tyle. Nie potrafię w tej chwili nic więcej napisać. Po prostu - do przeczytania kolejnym razem.
I proszę jeszcze - trzymajcie za mnie mocno kciuki i przesyłajcie choć myślami dobrą energię, bo będzie mi bardzo potrzebna.
K :)

sobota, 28 maja 2016

Przerwa. I zmiany.

Mija już prawie miesiąc od mego ostatniego wpisu. Jednak ten, kto by sądził, że przez ten czas obijałam się totalnie i nic nie działo się w mym życiu, byłby w wielkim błędzie. Działo się naprawdę sporo.
Duży kawał czasu minął na przygotowaniach do I Komunii Św. mego średniego syna.

 Piękne wydarzenie. Ze strony mych przygotowań, starań, wszystko wyszło ok. Pogoda była przepiękna. I choć niestety część zaproszonych gości nie do końca dopisała (pod różnymi względami, o których jednak nie chcę tu mówić), to całość wydarzenia oceniam jak najbardziej pozytywnie. 😊

Nie ustrzegłam się zawirowań chorobowych, zarówno moich, jak i ze strony mamy i cioci (musiałam nawet wezwać lekarza rodzinnego na wizytę domową). Ale i tu pomału wychodzimy na prostą.

Także w domu jako budynku zaszły spore zmiany. Pamiętacie moje kilkakrotne opisy zmagań z olbrzymią ilością rzeczy zgromadzonych przez całe życie przez moją ciocię? (choćby post: "Być jak chomik") Otóż w dużej mierze udało mi się z tym wszystkim uporać, choć przyznam szczerze, że kosztowało mnie to sporo czasu i sił. Dziś na poddaszu w pokoju, który kiedyś zajmowała ciocia, trwa remont.
Pamiętacie zdjęcie przedstawiające fragment tego pokoju, zagraconego masą różnych rzeczy? Dziś to samo miejsce wygląda zupełnie inaczej. Kaflowego pieca już nie ma. Ściany, przedtem przeraźliwie brudne (nie odnawiane wiele długich lat), najpierw solidnie umyte, teraz już przepięknie pomalowane. Aż oko cieszą swym czystym, nowym kolorem. :) Sufit także cieszy oko swą piękną białością. Nowe panele na podłogę już kupione i w trakcie zakładania. Czekamy jeszcze na zamontowanie rolety przy oknie.

Poniżej widzicie zdjęcia pokazujące stan pokoju sprzed i w trakcie remontu. Widać różnicę?
(są to oczywiście ujęcia tych samych miejsc w pokoju): 







 Jak widzicie na powyższych zdjęciach, w pokoju zaszły naprawdę duże zmiany :)))
Cieszy mnie to niesamowicie, bo wiem, ile tam pracy włożyłam. Na zdjęciach 1 i 3 widać wyraźnie ilość zgromadzonych w pokoju rzeczy, a wierzcie mi, zdjęcia nie oddają wszystkiego, co tam było, bo po prostu nie dało się objąć całości obiektywem aparatu. 
Przepraszam też z góry za jakość zdjęć 3 i 4. Na wprost wejścia jest okno, w którym nie ma żadnej rolety czy zasłony i choć starałam się zdjęcia robić z boku, to i tak jest odblask. Ale mam nadzieję, że widać różnicę między stanem obecnym, a tym sprzed dwóch miesięcy (zdjęcia 1 i 3 były robione w marcu).

  I cóż... nadejdzie któregoś dnia pora na przeprowadzkę :) 
Są już wstępne plany, co i jak urządzimy chłopakom, bo na 90% ten pokój przypadnie im "w spadku". Część mebli będzie robiona "na wymiar", część zostanie z tego, co chłopcy już mają. Później jeszcze trzeba będzie odświeżyć ich dotychczasowy pokój, który ma się stać naszą sypialnią (do tej pory musieliśmy mieszkać w pokoju dziennym, który na noc stawał się naszym miejscem do spania. Wierzcie mi - jest to mało komfortowa sytuacja,choćby  z powodu konieczności codziennego chowania pościeli do schowka kanapy. A i spanie na czymś takim do super wygodnych nie należy). Nie wiem jeszcze, jak będzie ten nasz nowy pokój wyglądać, ale jedno jest pewne - będzie tam mój kącik. Taki tylko mój 😊 Wtedy też będę miała takie tylko moje miejsce i do pracy i też do pisania choćby mych postów na bloga :-)

I wiecie co? Takie niby nic, remont domu, świeżo pomalowane ściany, a tak dużo to daje. Taki powiew świeżości :) Przerwanie trwania w swoistej stagnacji, konieczność spojrzenia "świeżym okiem" na wszystko, podejmowanie istotnych decyzji, co i jak ma wyglądać... Daje to pewien rodzaj poweru do innych działań. I o dziwo - odświeża niesamowicie umysł. Człowiek zaczyna funkcjonować na nieco innych niż zwykle obrotach. Dostaje swoistego kopa do działania. I od razu wiele rzeczy zaczyna wyglądać zupełnie inaczej. 

Nawet moje relacje z mężem uległy poprawie... Bo tak jakoś się wszystko poukładało, że długi, naprawdę długi czas było między nami źle, nawet bardzo źle... No cóż... Powiem tylko, że mój mąż, to bardzo specyficzny typ, życie z nim nie należy do prostych, o nie. Ale wspólne bycie, relację, buduje się każdego dnia, i tego, gdy jest super wspaniale, i tego, gdy zgrzyta tak, że aż iskry idą...Czasami trzeba zagryźć zęby i mimo wszystko iść dalej do przodu. Czasami trzeba zmienić, zmodyfikować swoje zdanie, iść na jakiś kompromis. Czasami też i na swoim postawić. Ale najważniejsze jest to, by w tym wszystkim nie zatracić siebie samego, by być na tej drodze, którą się obrało, drodze do samego siebie. Będąc razem być też sobą, iść wspólnie, ale i iść do siebie. 
Bądźcie sobą, kochani :)

Miłego słonecznego weekendu :))
K:)


środa, 27 kwietnia 2016

Zmęczona?? No cóż...

Witajcie :)
Tak,  przyznaję otwarcie, bez przymusu i "bez bicia". Jestem zmęczona. Ten, kto nie prowadzi domu dla w sumie 7-osobowej ekipy, ten nie wie, jak to jest. Praktycznie cały ciężar prowadzenia domu dla takiej gromadki spoczywa na mych barkach. Trójka dzieci, mąż, którego większą część dnia nie ma, dwie starsze osoby ( w tym jedna z chorobą Alzheimera). Coś jeszcze dodać??
Stąd tak rzadko bywam ostatnio na blogu. Bo nawet jeśli wieczorem mam trochę czasu, to najczęściej jestem już tak padnięta, że nie mam nawet siły czytać choćby paru stron książki, a co dopiero coś pisać. 
W domu jest tyle obowiązków na co dzień,  które muszę wykonać, że często nie wiem, za co się najpierw wziąć. A od jakiegoś czasu doszło do tego sprzątanie dobytku po mojej cioci, o czym pisałam już w poście "Być jak chomik". Coraz bardziej zbliżamy się do remontu poddasza po cioci, ale i tak nadal bardzo,  naprawdę bardzo dużo rzeczy czeka na decyzję, co z nimi się stanie. Czy zostaną u nas, czy znajdą nowy dom, czy w ostateczności trafią do kontenera. A to wszystko musi przejść przez moje ręce,  każdy najmniejszy nawet papierek, drobiazg.
Często ogarnia mnie uczucie, że to wszystko mnie przerasta. Stoję bezradnie nad kolejną stertą dziwnych rzeczy, przez którą muszę się przekopać i już naprawdę nie wiem, co z tym zrobić, a wyrzucić tak po prostu, bez przejrzenia tego, nie mogę... I wtedy zupełnie nie wiem już, co robić, przekładam rzeczy bezładnie z miejsca na miejsce, a w końcu rzucam co wszystko, idę sobie. I to nawet działa, bo gdy po jakimś czasie znów wracam do tej sterty, to jakoś tak z "świeżym umysłem" doznaję nagle olśnienia jakiegoś i werwy do pracy. I dalej porządki idą swym normalnym tokiem.

Ale przychodzi taki moment jak dziś. Miałam od rana zrobić pranie i iść sprzątnąć na poddasze kolejną partię. Ale jak widzicie, nie robię tego, tylko siedzę przy komputerze, z moją ulubioną białą kawusią i przepyszną kanapką - pajda chleba z domowej roboty marmoladą rabarbarową. Poezja po prostu :)) Możecie zresztą zobaczyć do samtutaj
Za jakiś czas pewnie wyląduję w końcu na tym nieszczęsnym poddaszu, ale teraz, teraz jest ta chwila tylko dla mnie. Zmęczona, w końcu choć chwilę sama - wierzcie mi, w domu z taką ilością osób, to jest naprawdę rzadkość. Chłopcy są teraz w szkole i przedszkolu, mąż w pracy, mama z ciocią u siebie (bo tak NAPRAWDĘ sama w domu to byłam całe wieki temu...)
Takie chwile tylko dla siebie, wyszarpywane dosłownie gdzieś z całego dnia... Nie jest to fajne, bo nawet jeśli zaplanuję sobie dzień, poukładam obowiązki i gdzieś tam też ma znaleźć się ta chwila tylko dla mnie, to niestety wyskakuje nagle coś niespodziewanego, trzeba z dzieckiem jednym czy drugim odrobić lekcje, jakaś praca plastyczna jest do zrobienia (i szukaj tu człowieku dziwnych materiałów - mając dzieci w wieku szkolno- przedszkolnym trzeba trzymać "w zanadrzu" pełno jakichś dziwnych rzeczy, bo stale coś tam do szkoły potrzebne jest i to "na jutro", a często dzieciom dopiero wieczorem, przed pójściem spać, przypomina się, że coś tam potrzebują. Rodzice, znacie to?) Albo coś tam nagle z mamą lub ciocią jest nie tak, trzeba szybko interweniować. Czasu na nudę, ale i wypoczynek taki solidny, to jak widzicie, ja nie mam niemal wcale. 

Dlatego każdego dnia uczę się, żeby choć te skromne chwile wolności i czasu tylko dla siebie, umieć wykorzystywać na "nicnierobienie" - słucham sobie muzyki (ach, pliki mp3 w telefonie + słuchawki to super wynalazek :)), czytam książkę czy czasopismo (choćby jedną stronę, ale to już zawsze coś), rozmyślam o różnościach, chwilę potańczę (jak nikt nie widzi), lub pośpiewam (jak nikt nie słyszy - szczególnie w samochodzie ćwiczę mój głos:)) - w końcu kilka lat śpiewałam w chórze). Takie niby nic, ale każda maleńka choćby chwila, dodana jedna z drugą, to olbrzymi sukces, na wagę złota :)

Obiecałam w ostatnim poście pewną niespodziankę, tak, pamiętam o niej, ale żeby ją zrealizować, potrzebuję czasu. Tym bardziej, że w zamierzeniu nie będzie to " coś" jednorazowego. Obiecuję, że jeszcze trochę, i będziecie mogli ją zobaczyć na własne oczy. 

Tymczasem pora kończyć pisanie, kawa czeka jeszcze na mnie. Teraz oddam się słodkiej chwili nicnierobienia, w końcu chyba zasłużyłam na nią, jak sądzicie? A później wróci proza życia, czyli: witaj poddasze. A tymczasem...
Do następnego przeczytania:)
K:)   

wtorek, 12 kwietnia 2016

Dzieci a minimalizm - od strony praktycznej

Witajcie :)
Znów spora przerwa w pisaniu na blogu, spowodowana ciągłą walką z nadmierną ilością rzeczy, jakie, mam czasami wrażenie, wylewają się z wszystkich możliwych kątów. Co jeden trochę opanuję, okazuje się, że w kolejnych jest tych rzeczy więcej i więcej... Rozmnażają się przez pączkowanie czy co?? ;-)) Pisałam już o tym w poprzednim poście "Być jak chomik". Dodam jednak, że mimo wszystko widać coraz lepsze efekty mojej wytrwałej pracy, co zresztą niezmiernie mnie cieszy :)))

Dziś wracam do tematu dzieci i minimalizmu, co obiecałam w poście "Dzieci a minimalizm".
Jak wspomniałam w nim, uważam, że dzieci niestety nie są minimalistami z natury, co zresztą potwierdziły zacytowane przeze mnie słowa Leo Babauty... Dzieci to totalni zbieracze i zadaniem naszym - jako ich rodziców - jest zapanowanie nad opcją gromadzenia i wprowadzenie opcji minimalizowania posiadanych rzeczy.

Jak tego dokonać, zapytacie. Otóż przede wszystkim trzeba umiejętnie zapanować nad dziecięcym bałaganem, nie można pozwolić, by zawładnął on naszym otoczeniem, co niestety często ma miejsce w domach, w których mieszkają nie tylko dorośli, ale i dzieci. Wchodzi się do takiego domu i niemal od samego progu potyka się człowiek o dziecięce gadżety. Gdzie nie spojrzysz, gdzie nie wejdziesz - dziecięce zabawki, ubrania, książki itd... Wstyd przyznać, ale znam taką sytuację z autopsji, bo u nas też tak kiedyś bywało... Dziś na szczęście, dzięki mej wytrwałej pracy i totalnej konsekwencji, taki stan niezmiernie rzadko ma miejsce w naszym małym domku...
 
Przedstawię teraz kilka praktycznych wskazówek, które stosujemy u mnie w domu.

Co jakiś czas urządzamy totalną "czystkę". Jak to zrobić? Opróżniamy różne pojemniki, pudła, zakamarki z ich zawartości, wszystko ląduje na podłodze w pokoju chłopców i przeglądamy powstałą stertę, a wierzcie mi, bywała już przeolbrzymich rozmiarów (dziś dzięki kilkukrotnym już tego typu eliminacjom jest o niebo lepiej).
Chłopcy z moją pomocą dokonują segregacji swoich zabawek i skarbów, dzieląc je na trzy sterty:
A. to, co jest popsute
B. to, co jest dobre, ale już tego nie chcą
C. to, co zostaje

A. Te zabawki/rzeczy, które są popsute, a można je jeszcze uratować - są naprawiane i trafiają do grupy B lub C. Te rzeczy, które do naprawy się już nie nadają, są często wykorzystywane w innych celach - dziecięca wyobraźnia nie zna granic, wierzcie mi. Np. stanowią część jakiejś konstrukcji. W ostateczności rzeczy te lądują w koszu lub przeznaczane są do recyklingu (złom, makulatura).
B. Zabawki/rzeczy, które są w dobrym stanie, ale moi chłopcy stwierdzają, że ich już nie chcą, nie potrzebują - wkładam do dużego worka lub pudła i wynoszę na miesiąc-dwa na strych. Jeśli w tym czasie chłopcy ani razu po te zabawki nie sięgnęli - wtedy rzeczy te "idą w świat", znajdując nowych właścicieli. Kilkakrotnie wspomogliśmy w ten sposób akcje charytatywne, często też to, czego my już nie potrzebujemy, trafia do MOPS-u. Wierzcie mi, dzieci, które nie mają zabawek, bo rodzicie ze względów finansowych nie mogą sobie pozwolić na kupno czegokolwiek, jest naprawdę dużo.
C. Te zabawki, które drogą eliminacji zakwalifikowały się do grupy "zostających" , muszą znaleźć swoje miejsce. To podstawa, aby każdy przedmiot miał swoje wyznaczone miejsce, gdzie będzie odkładany po zabawie. (OK, co prawda, nie zawsze ma to miejsce, dzieci w ferworze zabawy nie zawsze o tym pamiętają, by posprzątpo sobie i poodkładać wszystko tam, gdzie ma być. Ale wystarczy wtedy im o tym przypomnieć. I ewentualnie trochę pomóc - w końcu dobry przykład idzie z ry, prawda? ;-)) Jeśli zapomnimy o tej zasadzie, że każda rzecz musi mieć swoje miejsce, to w naszym domu szybko znów zapanuje totalny chaos i bałagan, a tego przecież chcemy uniknąć. 

Stali czytelnicy mego bloga wiedzą już, że dysponujemy naprawdę ograniczoną ilością miejsca na naszą piątkę (mamy tylko dwa pokoje i dużą kuchnię) i przy takim układzie wystarczy naprawdę niewiele, by powstał bałagan. Staram się pilnować zasady, by rzeczy dzieci były w ich pokoju. Jeśli bawią się w naszym pokoju, choćby z tego powodu, że jest tu więcej wolnego miejsca, to muszą później zabrać swoje rzeczy do siebie. 

Wiele rzeczy chłopcy przechowują w różnych kolorowych pudłach i pojemnikach, co wyeliminowało  choćby konieczność wycierania kurzu z dziesiątek drobnych autek, figurek, klocków itd. To naprawdę świetne rozwiązanie, wiele pojazdów z klocków Lego znalazło dzięki temu swój dom, a ja nie muszę już trudzić się z wycieraniem kurzu z tego wszystkiego, a zajmowało to naprawdę sporo czasu...

Na swoich biurkach chłopcy mają też rodzaj minikontenerka z trzema szufladami (kupione w Biedronce, szukajcie takich w trakcie akcji przygotowania do szkoły, najczęściej pod koniec wakacji). Trzymają tam różne przybory szkolne, notesiki, wszelką drobnicę, swoje skarby :)
W osobnej szufladzie mamy rzeczy większe gabarytowo, jak farby, plastelinę, bloki rysunkowe, techniczne i kolorowe.   

W teczkach-segregatorkach (też z Biedronki) chłopcy przechowują swoje prace plastyczne, różne dyplomy, laurki, kartki. Co jakiś czas dokonują oczywiście przeglądu tych rzeczy i to z własnej inicjatywy, bez jakiejkolwiek ingerencji z mojej strony. Przyznam, że jestem z tego faktu niesamowicie dumna :))

Książki mają swoje miejsce oczywiście na półkach, co jakiś czas dokonujemy wspólnie ich przeglądu. Na jednej półce są różne bajki,opowieści, legendy. Na innej - komiksy. Na jeszcze innej - grube tomiszcza ze zbiorami bajek, opowiadań (np Mikołajki). Na oddzielnej półce są książki często przydatne chłopcom do szkoły - słowniki, lektury, książki przyrodnicze, omówienia lektur, atlasy. Dzięki temu, gdy coś jest szybko potrzebne, łatwo to znaleźć

Dzieci uwielbiają robić bałagan, trzeba im na to zresztą powalać co jakiś czas, bo bałagan też potrafi być twórczy. Sztuką jest jednak nauczyć dzieci, by ten bałagan później sprzątnęły, by każda rzecz trafiła na swoje, wyznaczone jej miejsce. Dzięki systematycznej eliminacji posiadanych rzeczy dzieci same zauważą w którymś momencie, że posiadać mniej jest lepiej. "Mniej to znaczy więcej" - więcej wolnego miejsca, więcej przestrzeni, więcej czasu (bo nie trzeba tyle sprzątać i nie trzeba ciągle czegoś w nadmiarze szukać).  
Zaznaczę tu jeszcze jedną bardzo istotną sprawę - chodzi o jakość. Przekonałam się już wielokrotnie, moi chłopcy zresztą także - że lepiej jest mieć mniej rzeczy, ale naprawdę dobrej jakości. Byle zabawka rozlatywała się po kilku próbach zabawy nią. Gdy mamy mniej, możemy sobie pozwolić na więcej w sensie jakości. Wolę kupić jeden samochodzik, ale taki, któremu nie odpadną koła po kilku minutach puszczania go po podłodze.  Wolę kupić jedno pudło klocków Lego, niż klocki będące jakąś tanią jarmarczną podróbą, która popęka po zbudowaniu kilku domków. Przykładów mogłabym mnożyć w nieskończoność. Stawiamy więc też na jakość, a nie na ilość. - Lepiej mniej, ale naprawdę dobrych rzeczy - w przypadku dzieci oczywiście zabawek.  

Podsumuję więc temat:
1. rób razem z dziećmi co jakiś czas "totalną czystkę", np. raz na jeden-dwa miesiące
2. wyznaczcie każdej rzeczy dom, czy to półkę, czy pudło/kosz, w którym będzie przechowywana
3. drobne rzeczy też nie mogą być bezdomne - znajdźcie dla nich odpowiednie miejsce (jeśli nie macie takich szufladek jak my, to może być cokolwiek innego, choćby ładna kolorowa puszka po kawie/herbacie/ciastkach - dzieciaki uwielbiają takie rzeczy)    
4. rysunki, laurki, dyplomy itp przechowujcie w teczkach lub segregatorkach
5. książki dobrze jest poustawiać na półkach tematycznie, wtedy łatwo jest szybko znaleźć to, co w danym momencie jest potrzebne, szczególnie przy odrabianiu lekcji  
6. pamiętajcie o stałym pilnowaniu w utrzymywaniu porządku - sprzątamy po skończonej zabawie
7. jeśli chodzi o zabawki i książki - stawiajcie na jakość, a nie na ilość

I jeszcze jedno, dość istotne w przypadku dzieci, które chodzą do szkoły - od samego początku pilnuję, aby chłopcy mieli wieczorem, przed pójściem spać, uszykowane plecaki na następny dzień - dzięki temu rano oszczędzamy sobie nerwówki związanej z pakowaniem się na ostatnią chwilę - i mamy też gwarancję, że niczego dzieci nie zapomną zabrać. Niby drobny szczegół, ale jakże ułatwiający życie :)

Wiem, że bardzo przydałyby się tu zdjęcia, ale na chwilę obecną ze wzglęw technicznych nie jest to niestety możliwe. Postaram się jutro zamieścić je na moim Instagramie.
Tyle na dziś, mam nadzieję, że czytając ten tekst, znaleźliście w nim coś dla siebie.
Zapraszam do zostawienia komentarzy.
Pozdrawiam serdecznie
 K:)

PS> Szykuję pewną niespodziankę... Coming soon ;-)))))