Dziś pora na dalszy ciąg mej opowieści o dwóch bardzo
trudnych sytuacjach, jakie spotkały mnie w tym roku. W pierwszej części
napisałam o przeżytym przeze mnie pożarze, jaki miał miejsce u nas w styczniu.
Dziś druga sprawa – moja nagła choroba.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Po prostu zaczął mnie boleć
kręgosłup. Sami wiecie dobrze, jak to jest. Czasami gdzieś tam poboli,
zastrzyka, trochę się posmaruje bolące miejsce, trochę się ponarzeka, i jakoś
tak się „rozchodzi po kościach”. Ale nie tym razem, jak się okazało. Z dnia na
dzień było coraz gorzej, nie pomagały owe nacierania i masaże robione przez
męża. Któregoś dnia po prostu nie wytrzymałam, zrejterowałam z pracy prosto pod
drzwi gabinetu lekarskiego. Seria bolesnych zastrzyków, leki doustne, dalej
nacierania. I oczywiście zwolnienie lekarskie. Pomyślałam sobie, „OK., fajnie,
trochę pobędę w domu, odpocznę, jakoś ogarnę tą naszą domową rzeczywistość po
pożarze.” Ale niestety, nie było lepiej. Wręcz przeciwnie, zaczęło dziać się ze
mną coś dziwnego. Różne przedmioty wylatywały mi z rąk, miałam problemy z
podnoszeniem rąk do góry, choćby przy powieszaniu prania czy gdy trzeba było
zamknąć klapę bagażnika samochodu. Z dnia na dzień coś było też nie tak z moimi
nogami, gdy np. trzeba było jechać dokądś samochodem, musiałam wkładać sobie te
moje nogi do środka, jedną po drugiej. Bóle kręgosłupa były też coraz gorsze,
tak mówiąc szczerze, to leki nie dawały żadnego efektu. Było po prostu z każdym
dniem coraz gorzej.
Do tego doszło jeszcze koszmarne przeziębienie, z którym nie
mogłam sobie poradzić, wybrałam się więc po raz trzeci do lekarza w przychodni.
Pani doktor, która mnie tym razem przyjęła, widząc, w jakim jestem stanie, była
po prostu przerażona. Wypytała mnie o różne rzeczy i bez żadnego zastanowienia
wypisała skierowanie do szpitala, przyjęcie w trybie pilnym.
Osłupiałam, przyznam szczerze, do tej pory mimo wszystko
nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną aż tak źle. Pani doktor kazała mi pojechać
na oddział prosto z przychodni, nie czekać z tym. Tak więc zrobiłam. Gdy
zjawiłam się na oddziale neurologii i pani doktor neurolog przeprowadziła
dokładny wywiad i badanie, zapadła decyzja potwierdzająca moje natychmiastowe
przyjęcie. Zdołałam panią doktor MG ubłagać, bym mogła pojechać do domu choć po
kilka niezbędnych rzeczy, nic przecież ze sobą nie miałam. Przecież wyjechałam z
domu tylko do przychodni i na małe zakupy, a wylądowałam w szpitalu, tak jak
stałam! A nikt nie mógłby mi czegokolwiek podrzucić. Gdy domownicy mnie
ujrzeli, po kilku godzinach nieobecności i usłyszeli me słowa, że idę w trybie
natychmiastowym do szpitala, byli w szoku. A moje dzieci, te biedne dzieci,
były przeraźliwie smutne. To był pierwszy dzień ferii zimowych, mieliśmy różne
wspólne plany, a ja znów miałam we ferie znaleźć się w szpitalu! (rok
wcześniej, też we ferie zimowe, całe dwa tygodnie spędziłam z najmłodszym synem
na oddziale dziecięcym, koszmar prawdziwy!!) Było mi z tego powodu też
potwornie smutno, zresztą sama byłam całą sytuacją zszokowana i przerażona. W
pośpiechu pakowałam trochę rzeczy, które mogłam zabrać, pożegnałam się ze nieco
ze smutkiem, ale i z wiarą, że za parę dni będę znów w domu i wróciłam do
szpitala.
Przekraczając próg oddziału neurologii i meldując się w
gabinecie pielęgniarek nie sądziłam, że
to będzie mój „dom” na najbliższe tygodnie. Bo spędziłam tam prawie miesiąc.
Pobyt na oddziale był bardzo trudny, bo oddział neurologii
jest jednym z najcięższych oddziałów, są tu przecież choćby ludzie po udarach.
A wśród nich znalazłam się ja. Z nieco innymi dolegliwościami, ale jakże
trudnymi i uciążliwymi. Mój organizm coraz bardziej odmawiał mi posłuszeństwa,
w kilka dni po przyjęciu doszło wręcz do pogorszenia mego stanu. Ledwo
chodziłam, lewą nogę ciągnęłam za sobą, prawa też ledwo chodziła, z rękami
także było kiepsko, lewa była prawie niesprawna, dla prawej wyczynem było
utrzymanie kubka z herbatą. Moim wiernym przyjacielem stał się trójkołowy
chodzik, bo bez niego nie było mowy o jakimkolwiek poruszaniu się.
Mimo tych
niedomagań, mimo stałego niemal bólu, nie załamałam się ani na chwilę. Do dziś
nie mam pojęcia, skąd brała się we mnie ta siła, ta przeogromna siła, która
pozwalała mi przetrwać każdy kolejny dzień i noc. Która dawała mi wolę
przetrwania, siłę do walki ze sobą, z własnym, nie słuchającym mnie organizmem.
Nawet nie macie pojęcia, jak wkurzający i niejednokrotnie dołujący potrafi być
fakt, że wasz umysł chce coś wykonać, choćby podnieść nogę parę centymetrów od
ziemi, a ta noga go nie słucha i nie rusza się z miejsca. Całą sobą, nawet
uszami i cebulkami włosów na głowie starałam się zmusić te moje nogi do pracy,
by podniosły się choćby centymetr nad ziemię. I nic. NIC. Wykończona padałam
bezwładnie na krzesełko podsuwane mi przez rehabilitanta, który cały czas
czuwał przy mnie.
Kochany pan Krzysiu. Wierzył we mnie. Mówił, że jak nie
dziś, to jutro, jak nie jutro, to pojutrze. Ale nie poddawać się, ćwiczyć, na
ile się może. I widział tą moją wolę walki. Zresztą nie tylko on, bo i lekarze,
pielęgniarki, salowe. Każdy z nich podziwiał tą moją zaciętość, wytrwałość. I
tą mimo wszystko pogodą twarz, w większości sytuacji z uśmiechem, jakimś żartem
na swój temat ("ta pani, to śmiga niemal jak porsche, a ja, to jak trabant po przejściach"), czy pokrzepiającymi słowami dla innych. Bo co ciekawe, w tej
całej jakże trudnej dla mnie sytuacji, starałam się być dla innych wsparciem. I
ćwiczyłam. Gdy tylko miałam siły, szłam do salki rehabilitacyjnej, lub po
prostu chodziłam z tym moim trzykołowym przyjacielem po korytarzu oddziału. Tam
i z powrotem. Tam i z powrotem. Dziesiątki, setki, tysiące razy. Chyba maraton co
najmniej tam przeszłam ;-)
Kolejne rezonanse, kolejne coraz bardziej specjalistyczne
badania krwi nie dawały jednak odpowiedzi na pytanie, co mi właściwie jest. I
to było najgorsze, ten ciągły brak konkretnej diagnozy, brak świadomości, z
jakim przeciwnikiem trzeba walczyć. A że walczyć było z czym, było cały czas
dobrze widać.
Miałam wtedy strasznie dużo czasu na myślenie. O całym swoim
życiu, o tym, co się wokół mnie dzieje, tam na oddziale. I wtedy, oczywiście
stopniowo, doszło do wielu zmian we mnie, które zapoczątkowały nowy etap w moim
życiu. Etap, w którym jestem teraz, z którym i wy, czytający te słowa, macie
styczność. Wiem już, jak nieistotnych jest wiele spraw, które kiedyś wydawały
się takie ważne, a w obliczu tak trudnych przeżyć, jak pożar czy poważna choroba,
tracą zupełnie sens.
I wiem, jak pomocną w tych trudnych chwilach okazała się
wiara. Wiem, to bardzo indywidualna sprawa, zresztą ja ze swoją wiarą nie
afiszuję się za bardzo. Uważam, że ważniejsze jest to, co w środku, niż to co
na zewnątrz. Moja wiara jest we mnie i nie potrzebuję nie wiadomo jakich pobożnych
gestów czy figurek, by ją okazywać. Wiele razy, w trudnych chwilach,
spoglądałam po prostu w niebo przez okno pokoju, w którym przebywałam tyle
długich dni w szpitalu, i rozmawiałam z Bogiem. Tak bez słów. Wystarczyło tylko
to patrzenie w niebo i to była ta nasza rozmowa. Ktoś może powiedzieć, że to
takie niby nic, ale to niby nic dawało mi siłę i wolę przetrwania na dalsze
chwile. A było kilka momentów załamania z mej strony, gdy po szczególnie trudnym
dniu „power” się kończył i w
ciemności nocy płakałam bezsilnie w poduszkę… Teraz wiem, że to były oczyszczające
łzy, jakże potrzebne, by następnego dnia wstać znów pełna woli do walki z
oporami własnego ciała.
Dziś te trudne chwile są już tylko wspomnieniem. Chodzę,
ruszam rękami. Jednak niestety sprawdziło się to, co wielokrotnie powiedział
rehabilitant, pan Krzysiu, oraz moja pani doktor MG. Że muszę wziąć pod uwagę
fakt, że po takim przejściu, jakim był niedowład czterokończynowy, bo tak
ostatecznie określono mą chorobę, mogę nie dojść do pełnej sprawności już
nigdy. I niestety, każdego dnia to widzę. Nie jestem pod względem fizycznym już
tą samą osobą, jaką byłam jeszcze na początku tego roku. I prawdopodobnie nie
będę nią już nigdy. Bo niestety każdego dnia zmagam się z mym ciągle
niedoskonałym organizmem, z jego dolegliwościami, z bólem. Nie ma dnia bez
bólu. Jest on już po prostu częścią mnie. Wiem, że ciągle jest coś nie tak,
czekają mnie w przeciągu miesiąca kolejne kontrolne wizyty u specjalistów, musimy wyjaśnić pewne problemy, jakie znów
zaczynają się pojawiać.
Ale cóż. Dalej nie spoczywam na laurach, nie poddaję się.
Przecież mam rodzinę, trójkę dzieci i nie mogę usiąść i cały czas tylko
rozczulać się nad sobą. Nie ma na to czasu przy takiej ekipie, jak moja :) I to
może nawet dobrze. Staram się mimo problemów tych „fizycznych” prowadzić dom,
może nie zrobię na raz tyle rzeczy, co kiedyś, ale jak nie dziś, to jutro, jak
nie jutro, to pojutrze, prawda? ;-)
„Nic na siłę, organizmu nie da się oszukać. Jak chce się za
dużo od razu, to można osiągnąć efekt przeciwny do zamierzonego”. To także
słowa pana Krzysia, rehabilitanta. I kurczę, to jest prawda, która przekłada się
na tą fizyczną stronę, ale nie tylko.
To ciągła praca nad samym sobą. Ćwiczenia rehabilitacyjne,
na tyle, ile w danym momencie mogę zrobić. Choćby dziś -byłam na takich
ćwiczeniach w szpitalu, chodzę tam co 2 tygodnie. I niestety, ostatnio moja „fizyczność”
bardzo niedomaga, daje o sobie znać, i nie wszystkie ćwiczenia mogłam zrobić,
przy wielu było po prostu out. I nie
załamuję z tego powodu rąk, robię to, co jestem w stanie. Choć przyznam
szczerze, trochę było mi przykro patrzeć, jak osoby starsze ode mnie bez
problemu wykonywały wszystkie ćwiczenia, a ja stałam, patrząc tylko na nie
bezradnie.
No cóż, nie dziś, to innym razem dam radę. Wiem po prostu,
że nie mogę się poddawać, nie wolno mi. Trzeba iść do przodu, z podniesioną
głową, pozytywnymi myślami i wiarą w sobie.
Trzeba ufać w sens tego, co się robi. Że choć jest trudno,
to warto. Dla samego siebie, żeby udowodnić sobie, że da się radę. Satysfakcja
wtedy będzie nieoceniona :)
Kochani! Do przodu! Z wiarą w siebie i swoje możliwości!
Do następnego razu :)
K:)
A ja tu się rozczulam nad sobą i zapaleniem migdałków... Fakt, że miałam gorsze już przeżycia niż to przeziębienie teraz, ale jakoś mnie to dobiło. A tu ludzie zmagają się z prawdziwymi problemami, chorobami, przeciwnościami losu. Myślę, że dużą siłę dała Ci wiara, ale równie wielką rodzina - mąż i dzieci. Masz po prostu dla kogo żyć. Moja mama też wiele w życiu przeszła jeżeli chodzi o zdrowie, miałam może 11 lat (a jestem 4 dzieckiem) kiedy mama przeszła ciężkie operacje wycięcia dróg rodnych i leczenie. Ale myślała głównie o tym, że chce żyć dla nas. Teraz nie ma jeszcze nawet 55 lat (ja- 27), jest schorowana, ale się trzyma na ile jest w stanie. I faktycznie w takich chwilach docenia się to co już się ma i mniej się pragnie tych materialnych rzeczy, bo nawet za największe pieniądze świata nieraz nie da się mieć zdrowia.
OdpowiedzUsuńTrzymam za Ciebie i Twoją rodzinę kciuki!